Pierwsze dźwięki pochodzące ze świątyni docierają do nas kilka minut po piątej. Tylko dlaczego po piątej, a nie o równej godzinie? Co to ma być za spóźnienie? My pobudkę na równą piątą zamawialiśmy. W takim razie idziemy dalej spać! 😉
Druga pobudka, ta naturalna, jest skuteczniejsza. Idziemy zjeść keralskie śniadanie, pakujemy się i wybija magiczna godzina. Nasz kierowca (pan Soans) wrócił zgodnie z obietnicą, aby zawieźć nas do Thekkady.
Miasteczko położone jest na południe od Munnar. Oba dzieli odległość niespełna stu kilometrów. Ze względu na to, że droga prowadzi przez góry, to czas potrzeby na pokonanie tego dystansu, zgodnie z informacjami podanymi przez nawigację, wynosi ponad trzy godziny.
Cel jest ważny, ale droga nie mniej ważna
Jednak nie sam cel jest ważny w podróży. Nie chodzi o to, aby dojechać do celu, tylko aby cieszyć się całą drogą. Dlatego właśnie wybieramy drogę dłuższą, wraz z punktami widokowymi. Jeszcze nie wiemy co to będzie, ale mamy być zadowoleni.
Wąska droga wije się po zboczach gór. Stanowi nie lada wyzwanie dla kierowcy a momentami sprawia wrażenie bardzo niebezpieczniej. Przekraczamy liczne rzeki, przejeżdżamy także przez kilka małych zapór wodnych – podobnych do tej, którą widzieliśmy wczoraj. Mijamy liczne wsie i kilka mniejszych miasteczek.
„Za chwilę zrobimy postój na herbatę, tutaj niedaleko mój kolega ma sklepik…” – mówi pan Soans.
Nie ma problemu, chętnie dokupimy wodę i napijemy się herbaty lub kawy. Swoją drogą ciekawe jest to, że gość ma wszędzie znajomych! Nie daje nam to spokoju, więc w żartach zwracamy uwagę, że gdzie by się nie ruszyć – ma znajomych. Wcale się nie mijamy z prawdą, bo w Kerali zna go mnóstwo osób. Kiedy był młodym chłopcem, jego rodzice często się przeprowadzali, ze względu na charakter ich pracy.
Po obiecanym postoju i przejechaniu kilku kilometrów naszym oczom ukazuje się wielka łukowa konstrukcja, opierająca się o dwie góry.
Zapora Idukki (Idukki Dam)
Wraz z dwoma innymi zaporami, tworzy sztuczny zbiornik wodny, na rzece Periyar. Budowa zapory rozpoczęła się w 1969 roku a po czterech latach, rozpoczęto proces napełniania zbiornika. Potrzeba było jeszcze kolejnych dwóch lat, aby elektrownia wodna została oddana do użytku.
Olbrzymi obiekt (160m wysokości!) traktowany jest jako punkt strategiczny, zagrożony atakami terrorystycznymi. Z tego właśnie powodu nie możemy nawet zbliżyć się do zapory, nie mówiąc o wejściu na nią.
„Góra Kalwaria”
Kolejny punkt na naszej trasie to dla naszego kierowcy miejsce szczególne. Świeżo po ślubie wybrał się tam z żoną, kolejną wizytę odbyli już we trójkę z córką. Bardzo dobrze wspomina to miejsce, dlatego chciał je pokazać również nam.
Po dotarciu na górę rozumiemy jego zachwyt – naszym oczom ukazuje się przepiękny widok. Z jednej strony wielkie połacie pól herbacianych, z drugiej turkusowe jezioro Iduki.
Wzgórze ma charakter religijny – jest miejscem pielgrzymek katolików, których na południu kraju nie brakuje. Pokonując drogę do góry, mijamy kolejne stacje drogi krzyżowej.
Ze szczytu próbuje przy pomocy WhatsApp wykonać połączenie wideo. Niestety jakość połączenia z Internetem jest bardzo zmienna przez co rozmowa „się nie klei” 😉
Schodząc piaszczystą drogą mijamy całkiem dobrze wyglądający Royal Enfield, jednak czegoś mu brakuje… ehh Indie, nic nas tu nie zdziwi.
Upał mocno doskwiera, dlatego nasza wizyta na górze nie może być zbyt długa. Ruszamy w dalszą drogę.
Inne krzaki
Widoki za oknem jeszcze przez chwilę są niezmienne, jednak w pewnym momencie pola herbaciane ustępują innym roślinom, np kauczukowcom. Jedne plantacje zastępują inne. Teraz widzimy duże skupiska ponad dwumetrowych bylin. To kardamon.
Kerala jest największym eksporterem kardamonu na świecie. To widać po ilości upraw. Jest to również dochodowy biznes, co widać po luksusowych willach w okolicy 🙂 Niestety robimy błąd i nie zatrzymujemy się, aby zrobić zdjęcie tej kardamonowej, gęstej dżungli.
Thekkady
Po dojechaniu do miasta, instalujemy się w noclegowni, po czym kierowca gdzieś znika. Właśnie zaczęliśmy się zastanawiać nad tym, gdzie on śpi… Po lekkim odświeżeniu się i przepraniu gaci, idziemy się rozejrzeć i poszukać źródła pożywienia.
Niestety do dyspozycji mamy jedynie małe sklepiki oraz stragany z owocami i warzywami. Sporo jest również sklepów z przyprawami – w końcu to zagłębie tej branży. Niestety wszystkie paczki w rozmiarach XXL 😉 Marudzimy, bo potrzeba nam np. łyżeczkę cynamonu do kawy, więc niechętnie dźwigamy dodatkowe pół kilo. To samo z innymi przyprawami. No może gdyby tragarza dodawali gratis, to moglibyśmy kupić to wszystko, co nam oferowali. Ceny były o dziwo znośne, a aromaty obłędne!
Ciekawostką są również typowe dla regionu smażone na głębokim oleju plastry banana. Nie jest to jednak zwykły banan lecz mączny. W efekcie wychodzą takie trochę grubsze chipsy, lekko słodkie. Cena to około 300 INR za kilogram, czyli niecałe 16 PLN. Kupujemy pół kilograma na spróbowanie i znikają momentalnie 😉
Dodatkowo rozglądamy się za nerkowcami. Z tego co wiemy, to Kerala jest kluczowym eksporterem tych orzechów, więc mamy w planie zajadać się nimi, ile się da!
Reszta część dnia (a właściwie wieczór) mija na lenistwie. Idziemy trochę wcześniej spać, bo rano wybieramy się do parku narodowego Periyar, na spotkanie z dziką przyrodą!
Bilet uprawniający do kupna biletu
O poranku, w szybkim tempie zjadamy małe śniadanie i udajemy się w kierunku budki z biletami wstępu do parku narodowego. Tutaj pierwsza niespodzianka – jeszcze niedawno bilety wstępu kosztowały 300 INR za osobę, dziś trzeba zapłacić już 500. Oczywiście to cena dla cudzoziemca, bo tzw. lokalsi płacą piętnaście razy mniej…
No ale liczyliśmy się z tym, wiec kupujemy bilety. Dodatkowo u sprzedawcy upewniamy się, że będziemy mogli chodzić po parku, ile chcemy. Ograniczeniem jest czas zamknięcia – tj. godzina osiemnasta. Ekscytujemy się perspektywą pieszych wędrówek, bo na terenie parku żyją dziko tygrysy i słonie 🙂
Wraz z innymi turystami wsiadamy w autobus, którym pokonamy kilkukilometrową trasę do punktu startowego. W planie mamy również przepłynięcie się łodzią po jeziorze Periyar, które znajduje się na terenie parku narodowego.
Po dojechaniu do miejsca, w którym zaczynają się wszystkie szlaki (również wodny), dowiadujemy się, że bilety wstępu, kosztujące w sumie 1000 INR (około 52 PLN), uprawniają nas jedynie do… postania sobie w miejscu!
Nie wolno nam się samemu nigdzie ruszyć! Jak chcemy gdzieś pójść, to mogą nam zaoferować „specjalny pakiet z przewodnikiem”, ceny zaczynają się od 1700 INR.
To się nazywa nabijanie turysty w butelkę, szkoda ze zapomnieli o tym wspomnieć przy wejściu… No dobra, trudno się mówi, trzeba kupić kolejne (!) bilety na rejs, który startuje według rozkładu za kilkanaście minut. Do tego czasu staramy się nie dopuścić bezczelnych małp do naszego prowiantu.
Podziwianie przyrody w „ciszy”
Wsiadamy na łódkę, musimy założyć obowiązkowo kamizelki ratunkowe. Nie wolno nam chodzić po pokładzie, nie wolno się wychylać. Nie wolno również głośno rozmawiać – to akurat jest dobre. Kamizelki mocno ograniczają nasze ruchy, a brak możliwości wstania praktycznie wyklucza robienie zdjęć czy też obserwowanie przyrody.
Niestety nie wszyscy stosują się do regulaminu, wrzeszcząc tak, że aż echo odbija się od najbliższej góry, która jest w odległości kilku kilometrów. Dodatkowo z tego też powodu, gdzieś w Himalajach właśnie zeszła lawina. Dorośli i mali Hindusi nie potrafią w ciszy podziwiać przyrody, więc przyroda się przed nimi chowa.
Podczas rejsu udaje nam się z daleka zobaczyć słonie. Tu akurat niewiele tracimy, bo z bardzo bliska je już widzieliśmy podczas safari w Kenii.
Niczego innego oprócz dzikich bawołów już nie zobaczyliśmy. Właściwie to bawoły postanowiły spierdzielić w krzaki, jak tylko podpłynęliśmy bliżej… Tyle by było, jeżeli chodzi o rejs i obserwację zwierząt.
Z łodzi na ląd
Dopłynęliśmy do brzegu, wysiadamy z łodzi. Wczesna godzina, więc może sobie posiedzimy gdzieś tutaj? W sumie czemu nie? Z chwilą, kiedy skończyły się sesje miliona selfików – na tle statku, wody, lasu, kamieni, drzewa i nawet drewnianego kibla – strażnik gwiżdże na nas, żebyśmy wracali za bramę. Co robimy niechętnie, zważywszy na wygórowaną cenę tej posiadówki.
Do wyboru mamy zostać tutaj i siedzieć na ławce lub wracać do miasta. To kilka kilometrów lasem, więc chociaż to niech będzie naszą pieszą wędrówką! Nie spotykamy żadnych tygrysów więc rozkoszujemy się brakiem ludzi i brakiem spalin.
Las dość szybko się kończy ustępując miastu. Po drodze zaczepiają nas różni panowie, oferując sprzedaż różnej maści towarów. Ciągle nas zapewniają, że oglądanie jest bezpłatne! Ciekawe czy to sezonowa promocja? 🙂
Nie jesteśmy zainteresowani kupnem koszulek, masażu ani wizytą w drogiej restauracji, więc dziękujemy każdemu po kolei i idziemy dalej.
W sklepie z owocami polujemy na pierwsze podczas wyprawy arbuzy oraz lokalne zielone pomarańcze, które przypominają zmutowane limonki. Bardzo szybko się z nimi rozprawiamy. Chociaż ssania w żołądku właśnie się pozbyliśmy, to niedosyt na pieszą wyprawę pozostał.
Niezaspokojony szwendacz
Szybko powstaje powstaje pomysł, aby poszukać przygód i zaaplikowac sobie porządną dawkę przyrody… bo tryb szwendacza wyłącza się dopiero pod wpływem zmęczenia fizycznego 😉
Idziemy wzdłuż głównej drogi, zahaczamy o sklep ze smażonymi bananami i w końcu odbijamy w zarośla. Teraz przed nami jest asfaltowa dróżka z dość sporym kątem natarcia, wspinamy się!
Im wyżej, tym lepsze stają się widoki. Mijamy małe poletka kardamonu i ukryte w nich chatki.
Możemy zobaczyć jak wygląda kawa, która rośnie sobie dziko.
Możemy trochę pomęczyć mimozy, które „więdną” na dotyk
W końcu docieramy do zabudowań, które położone są już bardzo wysoko. Ludzie tam mieszkający, mają sporo chodzenia pod górkę, chyba że są samowystarczalni 😉
Na końcu ulicy jest pies, który właśnie nas wypatrzył. Nie biegnie do nas, ale ostro szczeka. Gosia chce zawracać, ja chcę iść dalej w górę. Trzeba znaleźć kompromis… Idziemy w bok 😉
Tak to właśnie znaleźliśmy fajne miejsce widokowe. Posiedzimy tu chwilę i nacieszymy oczy zielenią.
Mi ta góra nie daje spokoju i choć wcześniej byłem marudny, tak teraz przekonuję Gosię do tego, abyśmy poszli na sam szczyt. Po zachowaniu psa (a właściwie suki) widzę, że szczeka bo nas nie zna i tak na prawdę też się boi. Musimy tylko pewnie koło niej przejść i nic nam nie zrobi…
Trochę bez przekonania Gosia rusza za mną, na wszelki wypadek wyposażona w kijek. Dochodzimy do szczekającej psiny, która usuwa nam się z drogi i jeszcze trochę powarkuje, ale atakować nie ma zamiaru.
Ostro w górę przy nadal palącym słońcu prowadzi do niezłej zadyszki. Na szczęście mamy czas, aby spokojnie spojrzeć na wszystko z góry. Poza nami nie ma tu żywej duszy.
Słońce jest już coraz niżej, a my postanowiliśmy nie wracać tą samą drogą, którą weszliśmy na szczyt. Trzeba się już zbierać, bo droga w dół jest stroma, a zaraz będzie ciemno.
Na szczęście wybrany kierunek okazuje się być poprawnym. Ścieżka w pewnym momencie łączy się z tą, którą weszliśmy na szczyt, więc ostatni odcinek jest nam już znany 🙂
Zaspokojona potrzeba
Po bezpiecznym powrocie do „domu”, szwendacz wyłącza się, a my możemy zjeść i odpocząć. Nazajutrz do pokonania mamy około 130 kilometrów, do następnego miasteczka z naszej listy. Nie możemy również być tam zbyt późno, ze względu na plan, który stworzyliśmy z kierowcą… Zatem rano pobudka, skoro świt…
Komu w drogę…
Od ósmej rano siedzimy z plecakami w aucie i podziwiamy widoki za oknem. Zatrzymujemy się, aby dokładniej zobaczyć uprawy kauczukowców oraz ananasów
Postój na rozprostowanie kości. Gosia idzie po wodę i wraca z czymś jeszcze…
W gazety pakowane jest wszystko 😉 Tym razem akurat są to smażone pierożki czyli samosy… na przegryzkę 😉
Łódka zamiast samochodu
Właśnie jedziemy wzdłuż pól ryżowych i porośniętych palmami kanałów wodnych (backwaters). Łączą one miasta i wsie, tworząc swego rodzaju sieć wodnych autostrad. Większość gospodarstw domowych posiada łódkę, która zapewnia transport na targ, do miasta, a nawet do szkoły. To pozostałości po czasach, kiedy nie było jeszcze dróg. Taka duża ilość słodkiej wody? 3 miliardy komarów lubi to! 😉
Zator na drodze
Wjeżdżamy do Alleppey, miasta położonego około 130 kilometrów na zachód od Thekkady. Przedmieścia witają nas pięknym korkiem. Może to dlatego, że policjant sterujący ruchem, zniknął ze stanowiska?
A może „tylko” taki korek, bo właśnie gdyby stróż prawa nie interweniował, wtedy zator byłby znaczenie większy? Tego nie wiemy i się nie dowiemy, bo w końcu możemy ruszać dalej 🙂
Na brzegu
Parkujemy na „poboczu” kanału, bo jak się okazuje jesteśmy na miejscu. Na przystani czeka na nas kilkuosobowa, rozklekotana łajba. Razem z plecakami i siatką, w której jest bezcenny nocnik, pakujemy się na pokład. Będziemy pływać, wy szczury lądowe!
Na szczęście ten wynalazek jest tylko tymczasowy i mamy dopłynąć nim do właściwej łodzi, która czeka zacumowana w miejscu, do którego autem nie dojedziemy. Oprócz nas są jeszcze trzy pary, które tak samo jak my, wybierają się na rejs.
Obsługa wysadza pary do kolejnych stateczków, a my jesteśmy ostatni. Mamy dzięki temu szansę zobaczyć i porównać standardy. Żeby nie było, że cały czas podajemy tutaj sumy… Ujmę to w ten sposób – nasza łódź, chociaż niczego jej nie brakuje, to przy ich wypada najsłabiej. My wiemy, że zapłaciliśmy niemało. Lepiej nie wiedzieć ile zapłacili pozostali… 😉
Na pokład!
W końcu jesteśmy na pokładzie. Przez najbliższą dobę, będzie ona stanowiła nasz dom. Jest to tzw. houseboat – pływający dom. Nasza ma jedną kajutę z łazienką, kuchnię oraz dziób, z którego możemy podziwiać widoki. Kilka dni wczesniej, będąc w Koczin, zrezygnowaliśmy z pływania, bo zaplanowane mieliśmy właśnie to, co teraz robimy 🙂 Życie to sztuka wyboru.
Pełna załoga składa się z dwóch młodych chłopaków. Jeden obsługuje stery, nadając łodzi kierunek i prędkość. Dba o to, żebyśmy nie zderzyli się z innymi pływającymi obiektami. Drugi chwilę był, ale uśmiechnął się i zniknął gdzieś na rufie. My tam się nie zapuszczamy, tylko siedzimy i podziwiamy widoki 😉
Jesteśmy głodni, a drugi członek załogi tłucze się w kuchni, z której właśnie zaczęły dochodzić zapachy przypraw i apetyczne skwierczenie (czyżby posiłek?).
Nie minęło pół godziny, a kapitan przynosi ryż, ryby, za chwilę jedną miseczkę curry, drugą miseczkę tajemniczego sosu, do tego chutney, warzywa… Stół się zapełnił i ucztę czas zacząć. Nie możemy się powstrzymać przed zrobieniem zdjęcia, zanim rzucimy się na te przyszności.
Obiad zjadamy dosłownie z prędkością światła. Dla osoby, która go przygotowała (w pół godziny!), jest dużym zaskoczeniem i komplementem zarazem 😉
Wodny świat
Możemy się teraz oddać podziwianiu krajobrazów.
jeżeli ktoś woli ruchome obrazy, to proszę bardzo 😉
czasem przyjdzie nam wpłynąć w wąski kanał, w którym życie nadbrzeżne kwitnie, a sąsiedzi żyją zgodnie obok siebie.
Mijamy czasem inne pływające domy.
Jak się okazuje, również dostępna jest tu publiczna komunikacja, takie wodne MPK. Mijamy przystanek, na którym panie czekają na autob… wróć! łódkę 😉
Dopływamy do marketu rybnego, położonego na nabrzeżu małej wioski. Mamy okazję kupić najświeższe okazy, które później nasz mistrz patelni przyrządzi nam na kolację.
Nie mogłem się powstrzymać przed wypiciem wody kokosowej. Uwielbiam kokosy! 🙂
W takich wspaniałych okolicznosciach przyrody pływamy do wieczora, po czym cumujemy przy brzegu. Po godzinie siedemnastej, dużym łodziom nie wolno już pływać. Niedługo zrobi się ciemno i od teraz mogą na wodzie pozostać małe rybackie łódki. To dobrze, bo w nocy dochodziłoby do kolizji, a okoliczni mieszkańcy nie mieliby szansy na połów.
Kolejny raz z kuchni dochodzą wspaniałe zapachy. Nasz magik przygotował nam zakupioną rybę i mnóstwo keralskich specjałów. Kolacja jest wyśmienita i oczywiście to uwieczniamy. Trafi do kategorii „travel pornfood” 😉
Tym razem konsumpcja zajęła trochę dłużej. Delektowaliśmy się… a raczej baliśmy się, że pękniemy 😉 Pozostałą część wieczoru spędzamy na oglądaniu gwieździstego nieba, obserwowaniu ptaków. Mimo dramatycznej wilgotności i dusznej nocy, udaje nam się zasnąć.
Sny zostają przerwane tradycyjnie o piątej z minutami, obudziła się świątynia i musi zakomunikować radosną nowinę. Jak? ano głośniki na cały regulator i dawaj! Nad wodą niosą się zarówno bębny, pieśni, jak i nasze przekleństwa 🙂
Po tym jak udało się jeszcze chwilkę zdrzemnąć, jemy śniadanie i płyniemy zrobić małą rundkę po kanałach. O godzinie jedenastej zgarnia nas łódź transportowa, aby dostarczyć do miejsca, z którego nas przechwycili. Na brzegu czeka na nas uśmiechnięty pan Soans, nasz niezastąpiony kierowca. Z łodziami i Alleppey już kończymy, ale z samą Keralą jeszcze nie!
Pięknie…,widzę też, że macie wiele reklam. Pozdrawiam ❤
O jak się pięknie zielono i urlopowo zrobiło! 😊