Nadeszła właśnie umówiona godzina, więc wychodzimy z tobołkami przed budynek. Za chwilę podjedzie kierowca i wyruszymy w czterogodzinną podróż w okolice miasteczka Munnar.
Zmiana kierowcy
Dziś naszym kierowcą będzie kuzyn pana Soansa – około dwudziestoletni chłopak o imieniu Abhi.
Nasz dotychczasowy kierowca ma jakieś pilne i niecierpiące zwłoki sprawy do załatwienia, dlatego oddelegował swojego zaufanego człowieka. Nas zapewnił, że to dobry chłopak oraz niezawodny kierowca. Zdarzają się sytuacje awaryjne każdemu, dlatego nie robimy problemów. Abhi będzie z nami dwa dni, po czym zamieni się z Soansem, który upora się ze swoimi sprawami.
Z lekkim spóźnieniem przyjechali obaj. Pan Soans pojawił się, aby przedstawić swojego kuzyna i życzyć nam szczęśliwej podróży.
Abhi przejmuje stery i odjeżdżamy w kierunku wschodnim. Kilkanaście minut jedziemy w ciszy, oglądając zmieniające się obrazy za oknem. W pewnym momencie ciekawość zwycięża i chłopak zaczyna zadawać pytania, chce coś się o nas dowiedzieć. Z tego wychodzi długa rozmowa, czasem z barierami językowymi, ale wiemy o sobie już całkiem sporo. Tak nas ona pochłonęła, że zapomnieliśmy o zrobieniu przerwy, choć za nami już 3/4 trasy.
Ok, zatrzymujemy sie na kilkuminutowe rozprostowanie kości. Miejsce sprzyja krótkiej przechadzce, dostarczając pięknych widoków 🙂
Do samego miasta nie wjedziemy, przynajmniej jeszcze nie dziś. Dwie noce spędzimy w miejscu oddalonym o około 20 kilometrów od Munnar.
Nocleg w naturze
Po dojechaniu okazuje się, że ta miejscówka to strzał w dziesiątkę! Otwieramy okno i taki widok ukazuje się naszym oczom. Tym razem nie są to jakieś stare klimatyzatory czy ściana sąsiedniego budynku 😉 Żadnego wściekłego trąbienia, dżungla po horyzont i to bez smogu!
Potrzebujemy trochę czasu na rozpakowanie się, wzięcie odświeżającego prysznica oraz przygotowanie posiłku. Po tym przypuszczamy atak na „Spice Garden”. Zastanawialiśmy się, czym będzie owa tajemnicza atrakcja, a właściwie dziesiątki miejsc o takiej nazwie rozsiane wzdłuż dróg, które mijaliśmy. Czy to jakieś uprawy, sklep z przyprawami, czego się spodziewać?
Podejście pierwsze okazuje się być nieudanym. Zjawiliśmy się tu trochę za późno, bo anglojęzyczny przewodnik pracuje do godziny siedemnastej – czyli jeszcze dziesięć minut. I nie, nie możemy wejść sami.
No cóż, trudno. Spróbujemy ponownie jutro, a teraz mamy godzinę na dotarcie do Kalari Kshethra – tj. świątyni tradycji Kerali. O godzinie osiemnastej ma się tam odbyć pokaz.
Kalaripayattu
Kalaripayattu to indyjska sztuka walki, wywodząca się właśnie z Kerali. Liczy sobie 3 tysiące lat i jest uznawana za pierwszy wynaleziony i opisany „styl walki”. Jej korzenie sięgają starożytnych mitów, bazują na gibkości walczących drapieżników i doskonałemu zespoleniu ciała i umysłu.
Rozwija nie tylko siłę i zwinność, ale również niemal medytacyjne skupienie. W szkołach kalari adepci poznają tajniki ajurwedyjskiej medycyny, leczenia ran, a głębokiej modlitwie oddają się równie gorliwie, co mnisi.
Szkolenie wojownika trwa kilkanaście lat, co wymaga poświęceń, samodyscypliny i żelaznej kondycji. Walka mistrzów Kalaripayattu wygląda lekko jak taniec. Taniec mieczy, noży i ognia…
Ze względu na słabe warunki oświetleniowe, trzeba było otworzyć w aparacie przysłonę do wartości maksymalnych. Dynamika pokazu sprawiła, że odbyło się to kosztem ostrości zdjęć. Ale nie ma tego złego, bo przy okazji udało się nakręcić filmik.
Widowiskowy był również końcowy pokaz sprawności i odwagi.
Po godzinnym widowisku wracamy do „bazy”. Chociaż słońce już zaszło i ciemność nastała, to nie jest jeszcze późno. Szkoda marnować wieczór na spanie – tym bardziej, że spać nam się jeszcze nie chce! Idziemy w krzaki 😉 Ruszamy posłuchać dżungli, bo wraz z nastaniem ciemności „orkiestra” obudziła się do życia i brzmi niesamowicie!
Załóżcie słuchawki i posłuchajcie!
Na szczęście nie ma komarów, więc można zostawić okno otwarte na całą noc. Po wieczorze pełnym wrażeń zasypiamy przy akompaniamencie leśnych stworów 😉
Powitanie dnia
Kolejny dzień witamy kilka minut po godzinie piątej. Jest jeszcze ciemno. Właśnie się dowiedzieliśmy, że w niedaleko jest jakaś świątynia. Brutalna pobudka, gdyż radosne pieśni zostały wzmocnione przez megafony i sto piskliwych decybeli popłynęło w cztery strony świata. Nasze otwarte okno pomogło im dotrzeć do wszystkich, nawet tych niezainteresowanych 😉
Na szczęście trwało to tylko około pół godziny i można było jeszcze trochę pospać 🙂
Herbaciane pola
Po zjedzeniu tradycyjnego keralskiego śniadania wyruszamy na wycieczkę objazdową po okolicy. Po kilku kilometrach, dżungla zamienia się w jedną wielką plantację herbaty.
Jedziemy krętymi dróżkami, ciągle otoczeni zielenią młodych listków herbacianych, pokrywających szczelnie wzgórza, aż po horyzont.
Możemy także podglądać zbieraczy przy pracy.
Pola wraz z pracującymi na nich ludźmi wyglądają bajecznie. Każdy chce zrobić zdjęcie i pochwalić się w mediach społecznościowych. Niestety to piękno ma drugie dno. Mało się o tym mówi, bo jest to temat bardzo niewygodny. Pracownicy plantacji (prawie wyłącznie ubogie, niewyedukowane kobiety), pracują w bardzo ciężkich warunkach za niskie wynagrodzenie. Jakby nie uwielbiać porannej filiżanki, kilka dolarów (optymistyczne!) za dźwiganie ciężkich koszy w upale, to jest jednak wyzysk 🙁
Przy okazji odwiedzamy jedną z fabryk herbaty. Udaje nam się załapać na prezentację całego procesu produkcji – od listka zebranego z pola, przez fermentację, aż do saszetki naparu. Niestety w połowie wychodzimy ze względu na przekroczenie poziomu frustracji wynikającej z bariery językowej 😀 Ta odmiana hinglish była wyjątkowo ciężka do zrozumienia, mimo ciekawej tematyki.
Keralska „Solina” 😉
Ruszamy dalej, tylko musimy jechać uważnie, bo nasza droga przecina się ze szlakami wędrówek słoni, o czym informują co jakiś czas znaki.
W Kerali jest sporo zapór wodnych, tworzących zbiorniki retencyjne. Przy tej okazji zainstalowane są małe elektrownie wodne, które dostarczają energię elektryczną. Dlatego, że byliśmy niedaleko, Abhi postanowił nam pokazać jeden z takich zbiorników.
Przekraczając zaporę, okazało się że prowadzony jest dość widowiskowy zrzut wody.
Samo jezioro Mattupatti przez swoją zieloną taflę przypomniało mi Solinę – o czym musiałem od razu powiedzieć Gosi;)
Ładnie, prawda? Nam też się podoba, dlatego tak sobie tu postoimy i nasycimy się widokami… 🙂
Nie mogliśmy tam zostać zbyt długo ze względu na napięty grafik, dlatego ruszamy dalej w okolice miasteczka Munnar. Zatrzymujemy się na chwilę w miejskim parku, w którym spotykamy stado pewnych stworzeń. Jedno najwyraźniej miało parcie na szkło 😉
Sam park, mimo turystycznego potencjału, jest bardzo zaśmiecony – jak to w Indiach – dlatego spędzamy tu zaledwie kilka minut. Mamy do odwiedzenia jeszcze jedno, zaległe miejsce.
Spice garden „Green Land” – podejście drugie
Czekamy chwilę na obowiazkowego przewodnika, zastanawiając się czy zrozumiemy cokolwiek w dialekcie malajalam+english. Po kwadransie pojawia się starszy pan, o wyglądzie mędrca i alchemika zarazem.
Tam gdzie pieprz rośnie
Ruszamy z nim przez bramę z wiciokrzewu i naszym oczom ukazuje się ogród… Ogród botaniczny, ale interaktywny bo angażujący wszystkie zmysły. Chodzimy alejkami od krzaczka do drzewa, od liścia do kwiatu i kręci nam się w głowach – od nazw, od setek zastosowań w medycynie ajurwedyjskiej (Europejczyk zwykle kojarzy co najwyżej miętę na trawienie).
Poznajemy jak wyglądają przyprawy których używamy na co dzień w kuchni. W naturalnym otoczeniu, nie w saszetkach w markecie 🙂 Pan daje nam co chwilę coś do powąchania, kojarzymy aromaty ale jesteśmy zaskoczeni tym, że pieprz to pnącze, gałkę muszkatołową trzeba zerwać z drzewa i obrać, a kardamon wygląda jak hiperpaproć.
Poznajemy, jak w naturze wygląda owoc kakaowca, liście popularnej przyprawy curry, kora cynamonowca czy korzeń kurkumy. Wszystko w sprzyjającym klimacie jest ogromne, nasze popularne „roślinki doniczkowe” są tu wielkości dorosłego człowieka!
Wycieczka trwa nieco ponad godzinę i jest naszpikowana wiedzą o zastosowaniu każdej rośliny (nie tylko przypraw, również ziół) na rozmaite dolegliwości. Na koniec sympatyczny pan prowadzi nas do pobliskiego sklepu, pełnego ajurwedyjskich specyfików wytwarzanych ekologicznie i na miejscu. Samych herbat, nalewek, olejków, proszków są tu całe półki. Nie kusi nas ani impotencja, ani łysienie, ani zapalenia wątroby, ale decydujemy się na zakup buteleczki olejku z citronelli (trawy cytrynowej).
Jak słusznie przeczuwamy, będzie naszym jedynym orężem w walce z tropikalnymi komarami… skoro miejscowym pomaga od tysiąca lat, może i u nas poskutkuje 😉
Czas odpocząć 😉
Po intensywnym dniu powtarzamy to, co robiliśmy wczoraj – wsłuchujemy się w dźwięki przyrody. Późną nocą mieszkańcy dżungli idą spać. Nastaje błoga cisza. To idealne warunki, aby odpłynąć w krainę snów…
… niestety nic nie jest stałe, cisza również. Powtórka z rozrywki? O piątej z minutami, do życia budzi się świątynia 😉
Część o pokazie oraz Spice garden opisała Gosia, dlatego bijmy brawa!
Brawo Gosia 👏!!!
😘😉
Miło zaskoczyła mnie ścieżka dźwiękowa. Wspaniale, że o tym pomyślałaś. 🐝🐛🐞🦋 ??? Hahaha!
Fajnie, że pomagasz.❤❤❤
👏👏👏to brawa dla Małgosi!!!
Super, pojawił sie dźwięk! Proszę o więcej.
To takie spontaniczne nagranie telefonem, ale dobrze wiedzieć, że są chętni na słuchanie dźwięków 🙂 Jak trafi się coś ciekawego, to będziemy rejestrować 😉
Pozdrowienia!