Wreszcie Kerala! Lot, w przeciwieństwie do jazdy pociągiem, nie był długi. Właśnie pojawiła się informacja o konieczności zapięcia pasów przed lądowaniem. Stewardessy zaganiają ostatnich niesfornych Hindusów na swoje miejsca.
Po kilku minutach samolot swoimi kołami dotyka pasa startowego. Można powiedzieć, że prawie udane lądowanie. Prawie, bo jeszcze samolot całkiem się nie zatrzymał.
Gosia siedzi gdzieś na wysokości skrzydeł, ja natomiast wylosowałem ostatni rząd siedzeń. Do tego, jak dobry wujek, zgodziłem się na pewne roszady. Dzięki temu mogły siedzieć koło siebie trzy pokolenia Hindusek.
W efekcie zamian podróżowałem w sąsiedztwie dwóch chłopaków, którzy wsiadając do samolotu nakręcili pełnometrażowy film, a w samolocie narobili sobie tysiące selfie na tle okna. To chyba ich pierwszy lot 😉 Nawet nie zauważyli, że wylądowaliśmy. Oglądanie zrobionych chwilę wcześniej zdjęć, jest bardzo pochłaniające 😉
Udało się opuścić samolot, idziemy po nasze bagaże, które za kilka chwil powinny się pojawić na taśmie. Wszędzie jest tak samo – ludzie ustawiają się przy samej krawędzi taśmy, jakby rozdawano tam darmowe ciapati, w efekcie szczelnie blokują dostęp do walizek i trzeba się rozpychać.
Mamy plecaki w nienaruszonym stanie, idziemy w kierunku wyjścia. Jest po godzinie 21, z lotniska mamy około 40 kilometrów do miasta w którym nocujemy. Nie musimy się jednak martwić o transport, bo to udało się załatwić wcześniej 🙂
Kierowca z południa i energia ze słońca
Obstawiamy zakłady – nasz kierowca będzie miał karteczkę z nazwiskiem czy nie? Ma!
„Dobry wieczór sir, nazywam się Soans, będę waszym kierowcą”
Uściski dłoni, rozmowa o dusznej pogodzie, pakujemy się do auta i odjeżdżamy.
Zboczenie zawodowe sprawia, że wszędzie widzę maszty, anteny, panele słoneczne, itp.
„Gosia popatrz, jaka duża farma fotowoltaiczna!”
Gosia kiwa głową, spogląda z politowaniem na mnie i na to co za oknem, po czym wraca do odmóżdżania się „Pudelkiem” 😉
Kierowca mówi nam, że są wykorzystywane na potrzeby zasilania lotniska. Jako jedyne takie na świecie, dzięki bogatemu prywatnemu fundatorowi, swoje zapotrzebowanie na energię elektryczną zaspokaja w 100% ze słońca.
Jesteśmy (przynajmniej ja) pod wrażeniem! Również tego, ze angielski w wykonaniu naszego nowego towarzysza jest dużo bardziej zrozumiały, choć oczywiście nadal stanowi dziwnie akcentowaną odmianę dialektu hinglish.
Mało trąbienia i niewiele śmieci
Kierowca wiezie nas do wyznaczonego miejsca. Zauważamy pewną „nieprawidłowość” – przejechaliśmy już kilkanaście kilometrów a on ani razu nie użył klaksonu! Ciekawe, czym jeszcze nas zaskoczy?!
Do tego wszystkiego brakuje mam na poboczach i w rowach śmieci. Zatrzymujemy się na skrzyżowaniu i tylko jedna osoba podchodzi do auta, aby pukając intensywnie w szybę poprosić o kilka rupii. O klakson nie pytamy, ale brak śmieci, krów i bezdomnych jest zastanawiający, dlatego poruszamy ten temat. Okazuje się, że tutaj na południu (w Kerali) edukacja jest na pierwszym miejscu.
Powoduje to, że ludzie bardziej dbają o otoczenie, mogą pozwolić sobie na pracę czy wybudowanie rodzinie małego domku. W Kerali również nie ma żebraków (ci co są, to podobno przyjezdni), bo praktycznie wszyscy mają z czego żyć dzięki wsparciu rządu.
Na razie brzmi i wygląda to wszystko zachęcająco, szczególnie jeśli porównać to z chaosem północnych stanów. Jutro zaczniemy poznawać ten region Indii, a tymczasem idziemy już spać, bo właśnie zainstalowaliśmy się w naszym pokoiku na obrzeżach miasta 😉
Poranek wita nas pięknym słońcem i przyjemnym ciepłem. Taka aura nie jest dla nas niespodzianką. To południowe Indie, a my właśnie między innymi dla pogody, wybraliśmy ten kierunek 🙂
Jest godzina dziesiąta, więc już powinien być kierowca. Powinien, ale spóźnia się kilkanaście minut, bo jechał do nas około 70 kilometrów ze swojego domu i przejazd zajął mu więcej niż zwykle. Nie ma problemu, nigdzie nam się nie spieszy, jesteśmy wyspani i syci po śniadaniu. Chwilę spóźnienia wykorzystujemy na zakup dodatkowej, dużej butli wody do picia 🙂
Kierowca właśnie przyjechał, wsiadamy do auta i wyruszamy na „podbój” okolicy…
Pierwsza nieudana próba
Z naszym kierowcą nie mieliśmy jeszcze okazji dobrze się poznać. Nie wie niestety, że nie każdy Europejczyk to portfel bez dna i nie będziemy rzucać się na każdą atrakcję, która się trafi.
Tym razem ta niewiedza kosztowała nas kilkanaście minut niepotrzebnej jazdy w miejsce, z którego można wypłynąć łodzią w godzinny rejs widokowy.
Koczin (jak i spora część Kerali) pocięte jest kanałami wodnymi, po których pływają łódki. Kanały to temat na tyle ciekawy i nietypowy, że wrócimy do niego jeszcze…
Zapewne się domyślacie jaką decyzję podjęliśmy odnośnie płynięcia łódką? Zgadza się, nie korzystamy… Za godzinę pływania panowie od łódek, życzą sobie 3000 INR (ponad 160 PLN). Nie bardzo są skłonni się targować, bo uważają że to dobra cena dla turysty. Jednak nie cena tu jest najważniejsza a fakt, że podobny rejs mamy już zaplanowany. Nie ma sensu robić podwójnych przebiegów.
Grzecznie tłumaczymy panom od łódek, że nie skorzystamy, po czym wracamy do auta. Kierowca jest zaskoczony naszym szybkim powrotem. Od tego momentu przedstawia nam wcześniej plan do aprobaty 😉
Muzeum Folkloru Kerali (Kerala Folklore Museum)
Muzeum Folkloru w Kerali polecił nam nasz kierowca i slusznie, bo minęlibysmy go pośród licznych zabudowań w nadbrzeżnej dzielnicy, nieświadomi co nam umknęło.
Drewniany piętrowy budynek, piękny z zewnątrz (podobny do pagody) ukrywa skarby związane z kulturą i tradycją południowych Indii. Od wejścia aż po poddasze jest wypełniony tysiącem eksponatów, artefaktów, rzeźb, masek, naczyń zbieranych przez pasjonatów dziedzictwa Kerali.
Od elementów architektury czy wystroju wnętrz, po złote klejnoty wysadzane brylantami i rubinami, leżące sobie ot tak, na półce za cienką szybką. Zadziwiło nas jak bardzo odrębna jest ta kultura, w porównaniu z północną częścią kraju np obrzędowe maski przypominąjace raczej Indonezyjskie niż hinduskie.
Wstęp jest niedrogi (zaskoczenie, już się odzwyczailiśmy od uczciwego cennika!) a wszystkie rzeźbione w ciemnym drewnie pomieszczenia zwiedza się boso. Nie zdecydowaliśmy się na robienie zdjęć. Muzeum fajne, musicie uwierzyć nam na słowo albo poszukać zdjęć w Internecie 😉
Chińskie sieci
Te słynne konstrukcje stworzone były w celu połowu ryb. Technika połowu nie zmieniła się od około 600 lat. Szacuje się, że wlasnie wtedy do Kerali przybyli chińscy rybacy. Sieci, rozpięte na kwadratowych rusztowaniach, są obciążane i zanurzane w wodzie.
Kiedy zbierze się odpowiednia ilość ryb nad nimi, sieć podnoszna jest ponad wodę za pomocą „drewnianej dźwigni”. Złowione ryby sprzedawane są na jednym z setek lokalnych targów.
Idąc wzdłuż brzegu, spotykamy innego rybaka. Pan właśnie wrzucił sieć do wody i czeka na obiad 😉
Kłopot w tym, że pływają tu większe jednostki, które „trochę” mu mogą przeszkadzać w połowach…
Kościół św. Franciszka w Koczin
Po przebyciu kilkuset metrów, zatrzymujemy się przed kościołem. Z zewnątrz nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale jest stary. Ostatni chrześcijański budynek, który spotkaliśmy na swojej drodze był w Isfahanie (Iran). Odwiedziliśmy go wspólnie z Parisą, można o czym przeczytać tutaj.
Kerala jest specyficzna pod tym względem. Przeważa tutaj wiara chrześcijańska, czego dowodem jest spora ilość kościołów, co nie świadczy o tym, że na linii katolicy-hinduiści są jakieś konflikty czy widoczna wrogość.
No dobra, zatem co szczególnego ma ten kościół, że zdecydowaliśmy się go odwiedzić? Cofnijmy się trochę w czasie…
Jest rok 1524, do Indii ze swoją trzecią wyprawą przybywa Vasco da Gama – portugalski żeglarz i odkrywca. Jego zadaniem jest jak to zwykle bywa… zarobienie pieniędzy 😉 A precyzyjniej dopilnowanie zamorskiego handlu jedwabiem i przyprawami oraz zastąpienie niekompetentnego wicekróla posiadłości portugalskich.
Niestety na skutek malarii, w Wigilię Bożego Narodzenia, da Gama umiera. Zostaje pochowany w pierwszym kościele katolickim Indii. Dokładnie tym, do którego właśnie wchodzimy.
Po wejściu do świątyni, w połowie drogi prowadzącej do ołtarza, kierujemy się w prawo. Właśnie tutaj znajduje się niepozorny nagrobek z inskrypcjami.
Miejsce pochówku jest symboliczne, bo Portugalczycy upomnieli się o szczątki swojego rodaka i w 1539 przenieśli je do Klasztoru Hieronimitów, który znajduje się w Lizbonie.
Pożyczone auto
„Skoro już jesteśmy przy kościołach, to może zobaczycie kolejny?” – pyta nasz kierowca, obiecując malowniczą trasę. Właściwie czemu nie, to trochę abstrakcja w Indiach, a wcześniej poinformowaliśmy ze Polska to dość „religijny” kraj więc propozycja wydała mu się akuratna 😀
Jedziemy!
Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, tutaj znalazłby się opis kolejnego kościoła wraz ze zdjęciami. Czasem jednak los ma inne plany wobec nas. Można to nazwać złośliwością rzeczy martwych.
Wczoraj wieczorem, kiedy wsiadaliśmy do auta na lotniskowym parkingu, nasz kierowca poinformował nas, że pojazd jest pożyczony od przyjaciela. Jego Toyota stała w serwisie, bo posłuszeństwa odmówiła pompa paliwa. Kolega ma dwa samochody, więc jeden mógł pożyczyć. Dobry kolega!
Zepsute auto?
Jedziemy sobie mostem podziwiając rzekę i w pewnym momencie silnik po prostu gaśnie. Dobry sobie moment wybrał – na zwężeniu, a za nami sznur aut…
Kilka prób odpalenia zakończyło się niepowodzeniem. Będziemy pchać! 😉 W tym właśnie momencie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, silnik uruchamia się i możemy odjechać – choćby kilkadziesiąt metrów…
Coś jednak mocno jest nie tak, bo spod maski wydobywa się dym… Po przejechaniu około 200 metrów, zjeżdżamy na pobocze i zaglądamy pod maskę. Tam gorąco jak w piekle, ale nie ma co się dziwić skoro niewiele niższa temperatura panuje na zewnątrz 😉
Pierwsze co się rzuca w oczy to brak płynu chłodniczego. Teraz niewiele zrobimy, bo wszystko parzy. Nasz kierowca decyduje się jednak na ryzykowne posunięcie – tj. wlanie wody z kranu w miejsce brakującego płynu.
Widać, że sytuacja go mocno zestresowała i bez względu na przeciwności nie chce nas rozczarować. My jednak zapewniamy go wielokrotnie, że nie mamy do niego pretensji i takie rzeczy zdarzyć się mogą każdemu. Po upewnieniu się, że nie możemy kierowcy pomóc, oddalamy się do pobliskiej jadłodajni na kawę. Jadłodajnia to brudna lada i kilka stolików, w kanciapie przerobionej z warsztatu albo magazynu.
Owo miejsce okazuje się być stołówką dla mechaników oraz instruktorów nauki jazdy 😉 Przyjmują nas tam gościnnie, choć przyciągamy spojrzenia pochylonych nad ryżem mężczyzn.
P.S. do teraz zastanawiamy się czy w szklance z kawą (za złotówkę!) było więcej kawy czy cukru 😉
Wracamy do naszego kierowcy, który wygląda na rozluźnionego. Udało mu się rozwiązać problem, uspokaja nas i zapewnia że możemy jechać dalej…
Kościoły chrześcijańskie w Kerali
Tak jak już wcześniej wspomniałem, w Kerali znajduje się spora ilość kościołów. Powodem jest to, że przeważa tutaj wyznanie chrześcijańskie. Nasz kierowca również jest praktykujący, dlatego zaproponował nam pokazanie pewnej świątyni.
Ściąganie butów i pozostawianie ich przed wejściem wskazane jest również tutaj. Najwidoczniej to ogólnonarodowy przejaw szacunku więc nie dyskutujemy.
Obok olbrzymiego białego budynku, ktorego nie powstydziłaby sie polska diecezja, znajduje sie szkoła katolicka, która umożliwia dzieciom pobieranie nauk. W Indiach nie jest to takie oczywiste, szczególnie w przypadku dziewczynek, jednak tutaj kładziony jest duży nacisk na edukację.
Dzięki temu Kerala, na tle innych stanów Indii, cechuje się najniższym poziomem analfabetyzmu i jeśli wierzyć słowom kierowcy, również najniższym odsetkiem przymusowych ślubów.
„To wszystko na dziś, co miałem wam do pokazania. Nie jest bardzo późno, więc zapraszam was do mojego domu. Poznacie moją rodzinę i wspólnie coś zjemy.„
Plaża – Cherai beach
Przystajemy ochoczo na perspektywe integracji! Po drodze do wioski pana Soansa zatrzymujemy się na chwilę na plaży. Jest jeszcze upalnie, a woda w morzu wręcz kusi, aby się w niej zanurzyć. Na to czekaliśmy od Delhi, więc ani przez chwilę nie zastanawiamy się, tylko wyskakujemy!
Zależy nam na spotkaniu z rodziną kierowcy, dlatego wracamy do auta mimo pokusy plażowania.
Na wyspie
Zbliżamy się do celu, droga wije się miedzy domkami a bujną tropikalną zielenią. Kierowca opowiada nam, że kilka miesięcy temu, podczas ulewnych deszczy, nastąpiło cofnięcie się wody z morza. Skutkiem tego była ogromna, niespotykana wczesniej, powódź. Okoliczne budynki zostały zalane. Woda w niektórych miejscach sięgała pierwszego piętra. Ludzie w większości uciekli, na szczęście nie było ofiar śmiertelnych. Niektórzy pozostali na dachach z jedynym dobytkiem jaki udało im się ocalić więc rządowym helikopterem podawano im prowiant potrzebny do przeżycia.
Obecnie domy są już odmalowane i niewiele znaków wskazuje na to, że jeszcze niedawno wydarzyła się tutaj taka tragedia. To efekt solidarności sąsiedzkiej. Ludzie wspólnymi siłami, bezinteresownie, dom po domu, doprowadzali okolicę do stanu który widzimy teraz.
Po drodze mijamy poznane parę godzin wcześniej konstrukcje 🙂
Chatka pośród palm
Zatrzymujemy się pośród drzew, tuż obok niewielkiego domku z którego wybiega uśmiechnięta dwunastolatka. To córka naszego gospodarza. Nieco nieśmiało zaprasza nas do środka, abyśmy usiedli. Po chwili przychodzi babcia dziewczynki oraz jej mama. Witamy się i przedstawiamy. Opowiadamy trochę o sobie, aby lepiej się poznać, choć raczej z pomocą uśmiechów i na migi, bo angielski zna komunikatywnie jedynie tato i córka.
Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy proszeni do jadalni, na wspólny tradycyjny posiłek. Jest on skromny, ale bardzo smaczny, słodki i bazujący na kokosach. To właśnie teraz Gosia poznaje tajemną wiedzę – na czym polega gotowanie bananów na parze i jak sprawić, aby się nie rozgotowały 😉
Okazuje się, że te banany, które właśnie zjedliśmy, są specjalną odmianą. A konkretniej plantanami, czyli takim bardziej skrobiowym gorzkim „warzywem”, ktore podszywa się pod słodkiego kuzyna. Łatwo się pomylić, co widać na zdjęciu.
Doświadczyła tego Gosia ciesząc się, że nabyła okazyjnie dorodne żółte banany, a sprzedawca był zdziwiony, po co jej aż trzy kilo 🙂
Wieczór spędzony na konsumpcji, rozmowie i chwaleniu się ocenami córki, minął bardzo szybko. Pora wracać, choć hotel wydaje się pusty i bezosobowy w porównaniu z wesołą, wielopokoleniową rodziną.
Następnym razem zdecydowanie wybierzemy nocleg w tradycyjnym keralskim domu! Jeszcze tylko wspólne zdjęcie na pamiątkę i machamy sobie na pożegnanie…
Koniec części pierwszej 😉
No może jeszcze nie tak całkiem… Po drodze zatrzymujemy się na poboczu. Czekamy na przyjaciela naszego kierowcy, który zabierze pechowe auto i zostawi nam inne, podobno pewniejsze 😉
Wymiana się udała, resztę trasy do hotelu zrobiliśmy „nowym autem”. Chociaż jest już ciemno i zmęczenie spore, obowiązki same się nie wypełnią. Trzeba upolować jakieś owoce 😉
Obładowani w kilogramy soczystych owoców, możemy odpocząć. Panie prezesie, melduję wykonanie zadania – tysiąc procent witaminowej normy 😉
Dobranoc!
Nareszcie doczekałam się na kolejny wpis 😘. Myślę, że świetnie się bawicie. Oby tak dalej ❤
Z braku czasu dawno nie zaglądałam na Wasz Blog, teraz zarabiam zaległości. Bardzo ciekawe co piszecie o Kerali, ciekawe kiedy reszta kraju, i czy w ogóle, nadrobi braki jeśli chodzi o edukację, czystość itd.
Jendą rzecz muszę skomentować. Ubawiłam się czytając, że Gosia odmóżdża się Pudelkiem. Gosia, witam w klubie hahaha 😀