Ostatnie kilometry trasy pociąg pokonuje bardzo powoli – wręcz leniwie. Mijamy brudne, błotniste kanały zasypane śmieciami i domy położone w niewielkiej odległości od torowiska. Większość z nich to tzw. prowizorka, których tutaj wiele. Wyraźnie widać, że zbudowane są z materiałów, które udało się znaleźć w rowie, na złomowisku, itp. Tak, są to slumsy.
Klimatyzacja w wagonie najwyraźniej nie radzi sobie z wysokimi temperaturami na zewnątrz. To zapowiedź tego, co czeka nas po opuszczeniu pociągu…
Kilka minut po godzinie czternastej, zgodnie z planem, pociąg zatrzymuje się na stacji Bandra Terminus. Wysiadamy z naszym dobytkiem, przyjmując mocne uderzenie gorąca na twarz. Potrzeba nam teraz chwili na zorientowanie się, w którą stronę musimy iść. W takich sytuacjach dość dobrze sprawdza się zasada podążaj za tłumem 😉
Po kilku minutach opuszczamy głośny dworzec. Jesteśmy gotowi na zmasowany atak taksówkarzy i operatorów maszyny zwanej tuk tukiem, który za chwilę nastąpi. Naszym planem jest zamówić Ubera, ale trzeba stanąć w jakimś miejscu, żeby nas znalazł, a do tego czasu grzecznie ale konsekwentnie odmawiać 😉
Jam jest „Uber”, wasze wybawienie 😉
Po wielokrotnym wypowiedzeniu krótkiej frazy, która bardzo w Indiach się przydaje, tj. No, no, no! thank you!, wyciągam telefon i odpalam aplikację. Nie zdążyłem jeszcze wprowadzić danych do niej, bo przerwał mi pewien jegomość.
Chodźcie, jeżdżę Uberem, mogę podrzucić Was gdzie trzeba!
Wskazujemy miejsce docelowe i otrzymujemy cenę – 250 INR (niecałe 14 PLN). Ok, to rozsądna cena choć do przejechania jest olbrzymie miasto. Stawka trochę niższa niż ta, którą wskazywała nam aplikacja, kiedy sprawdzaliśmy wcześniej opcje transportu. Pakujemy się do auta i kierowca rusza, torując sobie drogę przez bazar, w stronę głównej ulicy. Zakładamy, że niższa cena wynika z dużej konkurencji i faktu, że usługa realizowana jest „pod stołem” – czyli bez pośrednictwa aplikacji. Dzięki temu kierowca nie będzie musiał oddać prowizji.
Główna arteria ma trzy lub cztery pasy w jedną stronę, ale nie ma to znaczenia, bo zmieści się więcej aut. Na trzech pasach mieści się pięć aut, a te co się nie zmieszczą pojadą pod prąd 😉 Niestety niewiele to pomaga, bo jest piątek, godziny szczytu w metropolii. Nasza nawigacja wskazuje, że do oddalonej o 20 kilometrów Colaby dojedziemy za około półtorej godziny.
Kierowca przyjaźnie zagaduje, wypytuje się o różne rzeczy, w tle radośnie z głośników płyną indyjskie hity. Po ujechaniu 2 – 3 kilometrów, kierowca oznajmia że jedziemy na oparach, ale żeby się nie martwić bo to jest jego problem. Ogólnie to damy radę, sir!
Jak damy radę, to damy radę… chociaż mi włącza się plan ucieczkowy. Niestety stoimy w ciasnym korku, nie ma gdzie wysiąść… no i gościa tak nie zostawimy. Z drugiej strony dziwne jest to, że ktoś chce Cie gdzieś zawieźć, ale ma pusty bak. No, ale nie szukaj tu logiki, bo to są Indie 😉
Sucho w baku
Korek się nieco rozładował, ujeżdżamy jeszcze nie więcej niż kilometr i silnik gaśnie. Kierowca sprawia wrażenie zakłopotanego, dzwoniąc gdzieś podejmuje kolejne próby odpalenia silnika. Po chwili stwierdza, że chyba dalej nie pojedziemy, bo silnik nie odpali i faktycznie świeci się adekwatna kontrolka. Co jakiś czas nerwowo zerka we wsteczne lusterko, tak jakby na coś czekał. W końcu nas informuje, że zadzwonił po znajomego, który nas zawiezie do celu.
Znajomy podjechał w minutę jak spod ziemi, więc wysiadamy z tobołami. Owy znajomy okazuje się być taksówką, więc próbujemy ustalić cenę za przejazd z góry. Nasz „stary” kierowca pomaga nam, będąc tłumaczem, bo „nowy” po angielsku nie mówi ani słowa. Próba ustalenia ceny się nie powiodła – nie otrzymaliśmy jednoznacznej odpowiedzi ile będzie kosztował dojazd do celu. Od naszego „starego” kierowcy dowiadujemy się, że będzie dobra cena, po czym wskazuje na taksometr. No dobra, nie możemy sobie pozwolić na wydziwianie, bo stoimy na olbrzymiej estakadzie, auta nas omijają i jest cholernie gorąco. Poza tym pusty bak się przecież zdarza każdemu kierowcy więc może to zbieg okoliczności. Pierwszy błąd!
Dobra cena
Dojeżdżamy do punktu poboru opłat i kierowca prosi nas, żebyśmy zapłacili 70 INR (niecałe 4 PLN) za przejazd. Przed nami długi most (Bandra – Woli Sea Link), pozwalający pokonać zatokę Mahim. Gosia podejmuje kolejną próbę wynegocjowania ceny za dojazd. Niestety pan nie rozumie co ona do niego mówi i prosi o 70 INR. Kolejne pytanie o cenę i kolejna prośba na migi o zapłacenie 70 rupii za przejazd. Robi się nerwowo, bo żadna strona nie chce ustąpić. Nie ma co się szarpać, podajemy kierowcy wyliczoną kwotę a on płaci.
Wjeżdżamy na most i możemy rozkoszować się pięknym widokiem. Ujechaliśmy jakieś 7 kilometrów, a na taksometrze coś trochę za dużo nabiło (180 INR). Jesteśmy już maksymalnie podejrzliwi i prosimy kierowcę, aby się zatrzymał. Rezygnujemy z dalszej jazdy z tym panem, bo przepłacimy dwu lub trzykrotnie, a nie ufamy już w dobre intencje bombajskich przewoźników. Płacimy należność, bo ucieczka i ewentualne wzywanie policji nie wchodzi w grę. Zostało nam już niewiele pieniędzy, więc idziemy do najbliższego bankomatu. Musimy mieć czym zapłacić za Ubera, bo okazuje się że w Indiach można płacić tylko gotówką.
Lepsza cena
Po poszukiwaniu bankomatu i wybraniu pieniędzy zamawiamy przejazd. Tym razem już oficjalnie przez aplikację. Dostajemy od razu informację o kwocie przejazdu, numerze rejestracyjnym auta oraz spodziewanym czasie dojazdu do nas.
Po niespełna pięciu minutach podjeżdża zgodny z opisem samochód. Wsiadamy i witamy się z kierowcą. Nie musimy nic mówić, bo on wie gdzie ma jechać. W środku chłodno, czysto i wygodnie. To dobrze, bo przed nami ponad czterdzieści minut jazdy ulicami miasta, a poprzednie wydarzenia zmęczyły nas i zirytowały.
Podjeżdżamy pod właściwy adres, płacimy ustaloną kwotę, lekko zaokrąglając ją w górę. My jesteśmy szczęśliwi bo dojechaliśmy, kierowca również bo zrealizował kolejny kurs. Jesteśmy pod drzwiami naszego taniego hotelu, w którym za chwilę się zainstalujemy. Zdecydowanie potrzebujemy prysznica! 😉
Na poszukiwanie pożywienia
Po wypiciu herbaty (bezcenna grzałka!), rozpakowaniu oraz chwilowym odpoczynku, decydujemy się na wyjście z naszej ciemnej jaskini. Zrobił się wieczór, jest trochę chłodniej, więc możemy pójść pozwiedzać okolicę i przy okazji zrobić zakupy spożywcze, bo jeść coś trzeba 😉
W całkiem niewielkiej odległości udaje nam się znaleźć bazar owocowo – warzywny. Kupujemy potrzebne składniki do zmieszania w naszym aluminiowym „nocniku” oraz typowe bombajskie lody kulfi z wózeczka stojącego przy ulicy. Są bardzo słodkie i bardzo smaczne 🙂
Snujemy się jeszcze trochę po okolicy, podglądając życie mieszkjańców i podziwiając miasto wieczorową porą. Bombaj ma jakąś dobrą energię, czujemy się tu dobrze. Nie jest tak zaśmiecony jak wcześniej zwiedzane miasta. Nie ma krów! Jest mnóstwo drzew! Szkoda, że zaplanowaliśmy tutaj tylko dwa dni. Niestety bilety na dalszą podróż już kupione, więc nie bardzo możemy przedłużyć tu pobyt. Trudno, trzeba będzie wykorzystać dobrze te dwa dni…
Nowy dzień
Poranek wita nas piękną, upalną pogodą. Ciężko się zwiedza w upale, ale musimy się przyzwyczaić do tego, szczególnie że na północy narzekaliśmy na wilgoć i chłód. Od teraz tylko taka pogoda będzie nam towarzyszyła 😉 Jeszcze tylko wypada zjeść coś, co obsługa hotelowa nazywa śniadaniem kontynentalnym, a w nas wywołuje jedynie uśmiech politowania… 😉
Te tosty to dodatek do cukru i nescafe, czy może odwrotnie? Dobrze, że mamy swoje zapasy jedzenia z nieco większą ilością witamin 😉
Indyjskie „Wall Street” i sok z trzciny
Naszym celem są dwa budynki, oddalone od nas o kilka kilometrów. Wyznaczamy tak trasę, aby po drodze zahaczyć o Bombay Stock Exchange – budynek giełdy papierów wartościowych w Bombaju. Został założony w 1875 roku. Jest to najstarsza i jednocześnie jedna z największych giełd w Azji.
Wielki wyświetlacz umieszczony na budynku pokazuje aktualne notowania giełdowe, choć ze względu na weekend nie krąży po budynkiem zbyt wielu biznesmenów.
Już wcześniej miałem ochotę, ale jakoś się nie zdecydowałem spróbować… Pod budynkiem stoi budka, w niej dwaj weseli panowie. Mają dziwną maszynerię, która z jednej strony wciąga trzcinę cukrową a z drugiej wychodzą strzępy. Gdzieś tam do miski spływa sobie sok. To wyciskarka, przypominająca skrzyżowanie zegara ratuszowego z tokarką, a panowie sprzedają sok trzcinowo – cytrynowy. Tym razem nie odpuszczę, spróbuję!
Nie decyduję się na dodatek lodu, bo nie ma pewności z jakiej wody został zrobiony. Ostrożność ponad wszystko! Tak zaleca każdy fachowy przewodnik 😉
Sok jest trochę za słodki, ale całkiem smaczny. Trzeba go popić wodą z butelki i ruszamy dalej przez Dalal Street – wspomniane indyjskie Wall Street.
Jeszcze jedno spojrzenie na budynek giełdy, który mocno kontrastuje z otoczeniem, w którym nie obraca się takimi pieniędzmi.
Te kontrasty widać na każdym kroku. Ruszamy się kilkadziesiąt metrów poza biurowe wieżowce, aby zobaczyć takie obrazy.
Mijamy jeszcze „namioty i budy” w sporej ilości. Nie robimy im zdjęć, bo to obraz nędzy i rozpaczy oraz jednocześnie czyjś dom, więc nie chcemy epatować biedą.
Idziemy dalej mijając Flora Fountain (Fontanna Flora) – zabytkową fontannę, wybudowaną w stylu imperialnym.
Strasznie grzeje, więc uciekamy stąd gdzieś do cienia, na szczęście drzew i skwerów nie brakuje. Znaleźliśmy zacienione uliczkę, wtem na naszej drodze staje jeden z kluczowych punktów naszej wycieczki po Bombaju – McDonald’s 😉 Gosia decyduje, że kofeina ponad wszystko więc robimy przystanek i rozkoszujemy się kawą z (imperalnego?) ekspresu ciśnieniowego.
Dworzec Wiktorii
Jest to jego dawna nazwa, bo w 1996 roku została zmieniona i obecnie to Chhatrapati Shivaji (Dworzec Króla Śiwadźiego) – nazwany na cześć XVII wiecznego założyciela państwa Maharasztra (obecnie Maharasztra to jeden ze stanów Indii). Zmiana nazwy wymuszona została indyjską polityką zmian nazw geograficznych.
Ten jeden z najpiękniejszych zabytków Bombaju, będący połączeniem stylu neogotyckiego oraz architektury indyjskiej. Zaprojektowany z przepychem przez angielskiego architekta Fredericka Williama Stevensa. Oddany do użytku w 1887 roku. W 2004 roku został zasłużenie wpisany na światową listę dziedzictwa Unesco.
Z dworca odjeżdżają nadal pociągi, jednak wnętrze nie wygląda już to tak pałacowo jak na zewnątrz.
General Post Office czyli Poczta Główna
Przyszliśmy tutaj na spacer, aby zobaczyć kolonialny budynek poczty, zbudowany z czarnego bazaltu, białych kamieni Dhrangdy oraz żółtych kamieni Kurla. Dodatkowo mamy misję nadania kartek do Polski. Jak wysyłać, to z rozmachem.
Niestety zabytek najwyraźniej jest jakimś miejscem strategicznym i w związku z tym robienie zdjęć na zewnątrz i wewnątrz jest zakazane. Udało się sfotografować wozy pocztowe z ukrycia. W środku kamer całe mnóstwo, więc wolimy nie ryzykować pobytu w areszcie.
Wracając do wnętrza… no właśnie, są tu osobne okienka do wszystkiego – w jednym kupimy znaczki. Z czterech okienek przeznaczonych do sprzedaży znaczków czynne jest jedno. Czynne nie oznacza, że od razu te znaczki kupimy. Nie może być zbyt łatwo. Pani obsługująca właśnie wstała, zasłoniła szybę stosem segregatorów i bez słowa gdzieś poszła. Musimy czekać, bo ona ma ważniejsze rzeczy do zrobienia teraz, niż obsługa petentów. Coś Wam to przypomina? 😉
Wróciła po kwadransie więc kupujemy upragnione znaczki. Wyraźnie zaznaczamy, że chcemy je wysłać do Polski, która znajduje się w Europie. Pani daje nam po dwa znaczki na kartkę i odprawia z uśmiechem. Kilka kroków dalej znajduje się kolejne okienko informacyjne. Podchodzimy do niego aby się upewnić, że na pewno mamy wystarczającą wartość znaczków przyklejonych do kartek (serio 2 złote?!). W odpowiedzi otrzymujemy charakterystyczne hinduskie kołysanie głową na boki, co oznacza mniej więcej – i tak i nie. No tośmy się dowiedzieli! 😉
Przechodzimy dalej do ściany ze metalowymi szczelinami. Obok, w cieniu na krześle siedzi pan w porządnym mundurze. Jego zadaniem jest pilnowanie, aby nie wrzucić przesyłki do złej szczeliny. Trudno się pomylić, bo są wyraźnie opisane. My wrzucamy do tej przeznazczonej dla przesyłek międzynarodowych, co wywołuje mieszaninę ulgi i zadowolenia u wspomnianego „ochroniarza”.
Przy samym wrzucaniu, jeszcze w Internecie sprawdzamy jaka wartość znaczków powinna być. Chcemy mieć pewność, że kartki dotrą do celu. Nie jesteśmy w stanie znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Ktoś na forum pisze, że nawet jeżeli za mało znaczków się przyklei, to przesyłka i tak dotrze… No cóż, Indie! Raz zbyt drogie, raz szokująco tanie 😉
Hanging Gardens czyli „wiszące ogrody”
Nazwa jest trochę myląca. Tam nic nie wisi – no może oprócz nietoperzy, które podobno tutaj występują i pnączy na pergolach. Możliwe, że to założone przez Brytyjczyków miejsce swoją nazwę zawdzięcza położeniu – na szczycie Malabar Hill, z którego rozpościera się widok na całe wybrzeże miasta.
Przyszliśmy tu po to, aby odpocząć w cieniu, z dala od huku i spalin miasta. Cienia tu niewiele, bo niewiele wysokich drzew. Tam gdzie się da usiąść, jest zajęte przez piknikujące rodziny lub bandy nastolatków. Zapewne inni też chcą się schronić przed bezwzględnie prażącym słońcem, dlatego trzeba uciekać do altanki, która daje trochę cienia. Zastanawamy się, gdzie miałyby siedzieć te opisywane w Internecie nietoperze. No może latają gdzieś nad głowami, ale na pewno nie po południu.
Do hotelu jest kilka kilometrów, drogę powrotną pokonamy jakimś środkiem transportu. Nie mamy czasu i siły wracać piechotą, dlatego ponownie zamawiamy Ubera, który dowozi nas pod same drzwi naszego miejsca noclegowego. Musimy się odświeżyć, bo wieczorem mamy zaplanowaną kolejną atrakcję.
Regal Cinema
Jest to najstarsze i najbardziej znane kino w Bombaju. Zaprojektowane zostało przez Charles’a Stevens’a, syna słynnego w XIX wieku architekta – F.W. Stevens’a. Dokładnie tego, który zaprojektował Dworzec Wiktorii. Wnętrze kina zaprojektowane zostało przez pochodzącego z Czech, Karla Schara. Budynek został oddany do użytku w 1933 roku i od tamtej pory bawi całe pokolenia, bo trzeba wspomnieć że kinematografia to sport narodowy Hindusów, niezależnie od wieku czy zamożnosci. Fabuła bollywoodzkich przebojów i prywatne życie aktorów elektryzuje cały naród 😉
Postanowiliśmy,że skoro jesteśmy w stolicy indyjskiej kinematografii, to koniecznie trzeba obejrzeć jakiś film, najlepiej ckliwy romans ze szczytu list przebojów. Plan zostaje wdrożony w życie i efektem są dwa zakupione bilety 🙂
Wracając do Bollywood… Hindusi niespecjalnie lubią to określenie i trochę krzywią się, kiedy w ich obecności się to słowo wypowiada. Zdecydowanie bardziej odpowiasda im Hindi Cinema.
Uczestnictwo w seansie to dość ciekawe doświadczenie. Nie ma tak wielkiej ilości reklam, a te które są to reklamy społeczne. Przed filmem pojawia się napis informujący, że odgrywany będzie hymn narodowy. W tym momencie wszyscy bez ociągania się wstają z foteli i … z autentycznym przejęciem zaczynają śpiewać hymn!
Od pierwszych scen dajemy się porwać akcji. Główny bohater – Tanhaji Malusare – to XVII wieczny wojownik, który opowiada się po stronie dobra. Kiedy tylko okrutny, chciwy władca zaczyna panoszyć się po okolicy, nasz bohater dowiaduje się o tym i postanawia bronić ojczyzny za wszelką cenę. Zbiera armię i idzie stawić mu czoła, a samobójcza obrona fortu Sinhagad przechodzi do historii (film jest oparty na faktach, a raczej na nieco podkoloryzowanej biografii). Podczas dwugodzinnej historii nie brakuje bohaterskich scen walki, tańca ze skomplikowaną choreografią, przystojnych żołnierzy i wystrojonych kobiet. Nie brakuje wątku miłosnego (chociaż małżonkowie dość powściągliwie tą miłość okazują, na próżno szukać choćby pocałunków 😉 ). Nie brakuje też obowiązkowej krótkiej przerwy na uzupełnienie zapasów szeleszczących i chrupiących słodyczy.
Hindusi bardzo przeżywają to, co widzą na ekranie. Krzyczą, gwiżdżą i klaszczą. Emocje w scenach walki sięgają zenitu 😉
Ostatecznie główny bohater ginie, ale dobro zwycięża! Na zakończenie ogromna ilość braw – podobnie jak Polacy biją brawa po wylądowaniu samolotu 😉
Niestety film był w języku hindi, więc musieliśmy się domyślać wszystkiego, ale ku naszemu zaskoczeniu fabuła i scenografia okazały się na tyle porywające, że umknęło nam jedynie kilka żarcików i niuansów 😉
Leopold Café
W drodze powrotnej wstępujemy do kultowej knajpy, znanej nie tylko w Colabie, ale też w całym mieście. Jest dla Bombaju tym, czym Piwnica pod Baranami dla Krakowa… Zbierali się tam (od końca XIX w!) wszyscy – od napływowych elit, po filozofów, od outsiderów po przemytników. Nadal jest to jeden z najbardziej obleganych przez turystów adresów, a na miejsce przy stoliku trzeba czekać w długiej kolejce. Małgosia nie mogła się oprzeć, ze wzgledu na sentyment jakim darzy powieść Shantaram G. Robertsa.
Niestety, Leopold, podobnie jak położony przy nabrzeżu hotel Taj, były celami ataków terrorystycznych w 2008 roku, ślady po strzelaninie i wybuchu granatu są nadal widoczne (i celowo pozostawione) we wnętrzu. Mimo ofiar śmiertelnych, otrząśnięto się z szoku i lokal wznowił działalność. Po dziś dzień, stanowi miejsce spotkań i legendarny punkt na mapie miasta.
Święto narodowe
Poprzedni wieczór był pełen wrażeń. Przyszedł poranek a my musimy się wynieść z pokoju, gdyż doba hotelowa właśnie się kończy. Musimy coś wymyślić, bo samolot mamy po godzinie siedemnastej. Na pewno nie wchodzi w grę chodzenie w upale z wielkimi plecakami. Dogadujemy się z obsługą hotelu i pozwalają nam zostawić tobołki w recepcji. Idziemy zobaczyć Wrota Indii, tym razem w bombajskim wydaniu. Niestety ogromny tłum na nabrzeżu nie pozwala się nawet zbliżyć. Robienie zdjęć również nie ma sensu, bo w kadr wchodzą chmary tubylców 😉 Zastanawiamy się, czemu nietypowo jest ich więcej niż turystów?
Idziemy przejść się w stronę Oval Maidan – coś w rodzaju parku czy błoń, na którym ludzie odpoczywają, piknikują, a grupki studentów z pobliskiego uniwersytetu umawiają się na spotkania.
Dziś „reprezentacyjny” trawnik zamienił się w wielkie boisko do krykieta. Okazuje się, że te tłumy przy Wrotach Indii oraz Oval Maidan nie są przypadkowe. Hindusi świętują 70. rocznicę uniezależnienia się od Brytyjczyków czyli Dzień Republiki. Cieszymy się z nimi, jednak może to być powód korków. Trzeba na lotnisko wyjechać trochę wcześniej niż planowaliśmy…
Pożegnanie z Bollywood
Korzystamy z oferty hotelowej na transfer na lotnisko. Dzięki temu mamy rozsądną, ustaloną z góry kwotę za przejazd. Nasz kierowca opowiada nam o mijanych budynkach, również o slumsach. Miasto dynamicznie się rozbudowuje i potrzebuje przestrzeni, którą owe slumsy zajmują. Szczęście mają ci, którzy mają jakiekolwiek dokumenty tożsamości – im miasto zapewni lokale zastępcze. Inni, zapomnieni przez urzędowe statystyki, niewykształceni, bierni mają problem…
Kierunek: tropikalna Kerala
Po dotarciu na lotnisko odprawiamy się i nadajemy bagaże. Do odlotu mamy jeszcze dwie godziny, więc spędzimy je na czytaniu książki.
Przychodzi czas otwarcia bramki, ustawia się kolejka. Ludzie wchodzą powoli do autobusu, nam również się udaje wejść mimo ścisku. Autobus rusza, jedzie 200 metrów w lewo po czym objeżdża rondo i wraca w to samo miejsce, z którego nas zabrał. Jedyna różnica to tylko to, że jesteśmy na przeciwległym pasie ruchu. Drzwi się otwierają i wychodzimy z autobusu. Wszyscy się śmieją z tej sytuacji. Po co to zrobił? Nie pytajcie bo znacie odpowiedź 😉 To są Indie!
Wystartowaliśmy i po raz ostatni oglądamy miasto z góry. Będziemy je pozytywnie wspominać. Gdybyśmy mieli ponownie zawitać do Indii, na pewno pominiemy Delhi i zaczniemy przygodę od Bombaju, co radzimy również innym podróżnikom. Nie zniechęca mnie nawet to, że w Bombaju przyszło mi przeżyć pierwsze w podróży zatrucie. Nie wiadomo czy to lody kulfi czy może sok z trzciny… a może tysiąc innych rzeczy… Na szczęście nie trwało nawet całego dnia, a po tym stałem się silniejszy. No, przynajmniej mój układ odpornościowy 😉
Teraz lecimy na południe Indii. Podobno to zupełnie inna bajka.