Jodhpur
Cztery godziny jazdy czyli około 180 kilometrów na zachód znajduje się Jodhpur (Dźodhpur). To kolejny cel na naszej liście. Po dotarciu do miasta, kierujemy się do jego ścisłego centrum, gdzie czeka na nas noclegownia 😉
Wąskie i kręte uliczki oraz stawiane byle jak i byle gdzie motocykle, obnażą szybko braki w umiejętnościach każdego kierowcy, jednak naszemu szoferowi nawet nie drgnęła powieka. Z laserową precyzją wciska swój bolid w najmniejsze zakamarki, bez żadnej, nawet najmniejszej rysy na karoserii 🙂
W końcu, bez urwania lusterek i zderzaków, udaje nam się dojechać do naszej miejscówki, która znajduje się u podnóża fortu i wygląda całkiem przyjemnie.
Po zrzuceniu plecaków i oblaniu się wodą pod prysznicem, ruszamy na wstępne rozpoznanie okolicy. Przy odrobinie szczęścia może uda się znaleźć jakąś (znośną) kawę?
Dosłownie kilkadziesiąt metrów od naszego miejsca stacjonowania, znajduje się lokal o nazwie Blue Cafe Restaurant. Wchodzimy do niego, bo Cafe w nazwie oznacza, że mogą serwować dobrą kawę (chociaż to nie daje gwarancji, że nie będzie to najtańsza rozpuszczalna ;))
Lokal znajduje się na zadaszonym, ostatnim piętrze budynku. Nie ma okien, bo jest to poddasze otwarte, dzięki czemu wieje lekki wiaterek 🙂 Po całkiem smacznym latte udajemy się do najbliższego (5km) marketu spożywczego, aby odnaleźć jakieś źródło białka 🙂
Rozpieszczeni Europejczycy
Mieszkając w Europie, jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że dobrze zaopatrzone sklepy są praktycznie na wyciągnięcie ręki i możemy przebierać w asortymencie. W miejscach, które dotychczas odwiedziliśmy w Indiach, o sensowny np. samoobsługowy sklep nie było łatwo. Znalezienie jakiegoś jogurtu czy sera nadającego się do jedzenia (którego koszt nie puści Cię z torbami), jest sztuką. Nareszcie, w blisko milionowym mieście udało nam się namierzyć (Google Maps) jeden z dwóch marketów! Nawet się nie zastanawiamy, tylko ruszamy w drogę. W końcu to „tylko” 5 kilometrów w jedną stronę, a na tuktuki jesteśmy obrażeni 😉
Sklep okazuje się być bardzo okupowany co oznacza, że na tego typu przybytki jest tutaj zapotrzebowanie. Korzystamy z okazji i niczym zakupoholicy, krążymy pomiędzy regałami. Przy tej okazji stajemy się atrakcją, bo zarówno obsługa jak i inni kupujący, skupiają na nas swój wzrok 😉
Po wydaniu kwoty nie mniejszej niż w Polsce, z workiem pełnym upragnionych dóbr spożywczych, wracamy przez bazar. Uzupełniamy nasz zestaw o brakujące warzywa i owoce. To dobry moment, aby potrenować targowanie się 🙂
Wcześniej, w drodze do sklepu, wypatrywaliśmy plastikowych misek i wiader. Ze względu na brak kuchni, taki pojemnik jest nam niezbędny, więc pamiętaliśmy, aby wracając kupić coś, w czym będziemy robić sałatki…
Jakość plastikowej miski okazała się być bardzo kiepska, więc odpuszczamy jej kupno. Na szczęście Gosia namierzyła sklep z garnkami, w którym oprócz starszego pana – sprzedawcy, stoi grupka młodych chłopców. Wybieramy aluminiowe coś, co przypomina nocnik 😉 Fakt ten sprawia, że chłopcom wyraźnie poprawia się humor i coś tam do siebie zaczęli mówić (pewnie śmieją się z naszego wyboru). Jeden z chłopców poproszony przez sprzedawcę, kładzie towar na wadze i na tej podstawie wyliczona zostaje należność 140 rupii (około 7.5 PLN).
Zadowoleni ruszamy brudnymi uliczkami w stronę hotelu, ciesząc się, że możemy zrobić w tym naczyniu również coś ciepłego 😉 Po kolacji zagłębiamy się w czeluściach Internetu, który pozwoli nam zaplanować kolejne etapy podróży. Na koniec odpływamy w krainę snów, aby nazajutrz wyruszyć na podbój okolicy 😉
Mehrangarh
Jeden z najpiękniejszych fortów w Indiach. Wybudowany na wzgórzu z którego rozpościera się widok na stare miasto, upstrzone błękitnymi domkami. Z tego powodu Jodhpur nazwano”niebieskim miastem” – najwidoczniej każde miejsce w Radżastanie ma jakąś wiodącą paletę barw ;P
Wewnątrz murów obronych znajduje się architektoniczna perełka – pałac maharadży. Oprócz bogato zdobionych komnat urządzonych z królewskim przepychem, w kompleksie fortu znajduje się również galeria miniaturowych obrazów, palankinów używanych w ceremoniach, haftowanych strojów oraz broni.
Po dwugodzinnym zwiedzaniu (audio guide w hinglish służył nam wyłącznie do wylewania jadu i frustracji) można było zrelaksować się w cieniu jednego z dziesiątek dziedzińców.
Rozochoceni piękną architekturą, zatrzymujemy wzrok na kolejnym obiecującym budynku. To będzie nasz następny przystanek.
Jaswant Thada
Budynek – pomnik ku pamięci maharadży Singha II. Kunsztowny „pałacyk” z białego marmuru, otoczony soczystym, zadbanym ogrodem. Stanowi świetne miejsce aby odpocząć wśród kojącej zieleni i podziwiać panoramę fortu oraz pobliskiego jeziorka.
Wracając zahaczamy o budkę w której sprzedają herbatę i inne napoje. Gosia kupuje naszemu kierowcy czaj, a mi jakąś „lemoniadę”, której smak i zapach przypominają serwowane w sanatoriach siarkowe wody zdrojowe. Na szczęście jest to chłodne, więc łatwiej przełknąć 😉 Po wypiciu zawartości naszych kubków, kierujemy się w stronę centrum. Tutaj prosimy kierowcę o wyrzucenie nas, bo jest jeszcze coś do obejrzenia…
Clock Tower
Serce starego miasta oraz jego typowy symbol. Jest otoczony bazarem (Sardar Market) na którym wśród kakofonii klaksonów, handlarzy i klientów można kupić przysłowiowe mydło i powidło.
Wieża zegarowa stanowi również bramę dla wąskich uliczek usianych sklepikami, kawiarniami, skuterami i bezdomnymi psami. Tak, to właśnie tymi uliczkami, nasz kierowca bohatersko wiózł nas do celu. Na tych najszerszych – tj. arteriach 😉 – pomagały mu wyraźnie namalowane na ulicy pasy 😉
Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać „klimatu” panującego na uliczkach, dlatego może chociaż w minimalnym stopniu filmik przedstawi sytuację… 😉
Po tych atrakcjach udajemy się na kolejną kawę, w sprawdzone już dzień wcześniej miejsce, gdzie spędzamy całe popołudnie. Wieczór schodzi nam na ożywionej dyskusji na temat hinduskich obyczajów oraz tego, co w ciągu dnia udało nam się zobaczyć. Trwa spór, czy namalowane kredą pasy powstają każdorazowo co rano, aby zmniejszyć lokalne bezrobocie czy jednak wytrzymują miesiące do pory deszczowej?
Czas ruszać w drogę
Kolejny raz przyjdzie nam podziwiać ekwilibrystykę w wykonaniu kierowcy, ponieważ wyjeżdżamy z miasta. Nasz bagaż powiększył się o nową zdobycz, która od teraz towarzyszyć nam będzie dopóki nie stanie się dla nas zbędnym balastem… 😉 Jednak póki co nie martwimy się, bo na razie jeszcze nie planujemy lotu samolotem z blaszanym nocnikiem 🙂 Tymczasem kierujemy się na południe, aby zobaczyć kolejne miejsce na radżastańskiej liście.
Ranakpur Jain Temple
Po drodze ulegamy jednak sugestii naszego kierowcy i decydujemy się na lekką modyfikację planu. Wybierając alternatywną trasę, zjeżdżamy z głównej drogi. Gdyby kierowca tylko wiedział, że spora jej część nie będzie miała nawierzchni, z pewnością propozycja zmian nawet by się nie pojawiła. O ile widoki za oknem były piękne, o tyle półmetrowe dziury w jezdni już niekoniecznie.
Wybudowana w XV wieku, znana jako największa oraz najważniejsza świątynia dżinijska. Podobno zawiera 1444 filarów, których nie da się policzyć, bo każdy z nich jest inny…
Niestety kolejny raz się okazuje, że dla nas cena to „tylko” dziesieciokrotność należności za bilet dla Hindusów. Korzystają, bo Brytyjczycy, których tu pełno, płacą za wszystko bez wahania. My musimy część odpuścić, bo w przeciwnym razie trzeba będzie przestać jeść, aby budżet się domknął 😉 Dlatego też w środku nie byliśmy… Szkoda.
Ruszamy dalej w drogę…
Udajpur
Uważany jest przez wielu za najbardziej romantyczne miasto Radżastanu. Jego położenie – wśród trzech jezior – powoduje, że często nazywany jest „Wenecją wschodu”. Właśnie wjeżdżamy do niego, aby przekonać się czy to co o nim mówią, jest prawdą.
Nasz kierowca wjeżdża w boczną uliczkę i zatrzymuje auto. Wychodzi gdzieś po czym po chwili wraca z istotnymi informacjami. Wskazane przez nas miejsce jest nieosiągalne samochodem ponieważ zamknięto ruch, z powodu remontu kanalizacji. Musimy skorzystać z czegoś mniejszego (tradycyjnie wygrywa tuk tuk). Wsiadamy do tej piekielnej maszyny i pokonujemy jeszcze około 2-3 kilometry. Dotarliśmy właśnie do wspomnianego miejsca remontów, więc ostatnie kilkaset metrów musimy pokonać na piechotę. Cała ulica jest rozkopana, można poruszać się jedynie po wąskiej, udeptanej ścieżce. Dla nas to nie problem, nie trzeba nas dowozić pod same drzwi 🙂
Z widokiem na jezioro
Zachciało nam się lepszego noclegu, żeby dało się odpocząć przed dalszą podróżą. Najlepiej z widokiem na jezioro. Czas poświęcony na szukanie procentuje właśnie teraz, bo czeka na nas uroczy pokoik. Stoimy przy recepcji, wypełniamy standardowe papiery meldunkowe – kiedy i skąd przyjechaliśmy, kiedy i dokąd się udajemy, ile czasu w Indiach, itp. W końcu się udało i idziemy do naszego pokoju, prowadzeni przez obsługę hotelu.
Zrzucamy nasze plecaki na podłogę, pracownik przekazuje nam wszystkie istotne informacje odnośnie pokoju (np. jak uzyskać ciepłą wodę w łazience) oraz hotelu (gdzie jest restauracja i kiedy jest śniadanie – tak, ktoś nam zrobi śniadanie!).
Parę godzin wcześniej, Gosia wspominała, że często zdarzają się sytuacje, kiedy ludzie rezerwują pokoje w hotelach i otrzymują gorszy standard, bo nie są świadomi że ktoś ich robi w balona… Chociaż nie jestem typem wykłócającym się o każdą pierdołę, to tym razem będę piekielny.
W pokoju nie pasuje mi jeden drobny szczegół – zasłonięte okno. Taki stan rzeczy oznacza najczęściej to, że widok za oknem nie jest warty eksponowania. Metodą dedukcji dochodzę do wniosku, że chyba towar nie jest zgodny z opisem 😉 Dlatego też od razu pada pytanie o to, czy pokój jest z widokiem na jezioro. Odpowiedź szybka – nie. Kulturalnie, lecz stanowczo zwracamy uwagę, że rezerwowaliśmy taki z widokiem. Zatem szybka wycieczka dwa piętra niżej, do recepcji i asertywnie wyjaśniamy sytuację. Dowiadujemy się, że „nastąpiła pomyłka” i przepraszają. Idziemy do innego pokoju, z którego faktycznie jest bajeczny widok na jezioro 🙂
Gdybyśmy się nie upomnieli, zapewne zostalibyśmy w poprzednim pokoju, który miał widok na ścianę innego budynku. Morał z tego taki, że należy zachować czujność, bo mogą Cię nabić w butelkę, przy każdej możliwej okazji – trudno orzec czy mają to we krwi, czy to cecha wytrenowana w kontakcie z cudzoziemcami?
Z dachu widać więcej
Z informacji przekazanych przez obsługę dowiedzieliśmy się, że restauracja jest na samej górze budynku a nad nią rooftop – czyli dach. Udajemy się zatem, aby pośród komarów, spędzić ostatnie chwile dnia.
Tutaj spotyka nas miła niespodzianka – Gosia zostaje rozpoznana i wyprzytulana przez pewną wesołą panią, której w pierwszej chwili nie poznaje. To nasi „starzy” walijscy znajomi, których poznaliśmy w pociągu 🙂
Trochę opowiadają o tym jak spędzili ostatnie dni. Niestety w Pushkarze nie mieli szczęścia lub nie byli czujni, przez co dali się nabrać na tzw. Pushkar scam o którym pisaliśmy tutaj. Są wyraźnie oburzeni tamtą sytuacją, co pozwala sądzić, że ich „datek” był niemały.
Wciągająca rozmowa sprawia, że ogarnia nas mrok i nawet nie zauważamy, jak miasto zmieniło swoje oblicze. Dla takich widoków warto pójść na dach! Nawet ludzie z zewnątrz przychodzą tutaj pooglądać miasto z góry; uwiecznione na tuzinach zdjęć ląduje niezwłocznie na instagramie.
Poranek wita nas piękną pogodą, idziemy na wyczekiwane śniadanie, które samo w sobie okazuje się być żartem (tosty z dżemem to niecny spisek pozostawiony w spadku przez Brytyjczyków!). Na szczęście widok z tarasu cieszy oko 😉
Wodny świat
Udajpur niewątpliwie urok czerpie ze swojego położenia – pośród jezior. Idąc na spacer, podziwiamy tę wodną krainę i cieszymy się słońcem.
Następnie udajemy się w kierunku polecanej kawiarni, mijając różne stworzenia. Ze zdziwieniem zauważamy, że „znieczuliliśmy” się na wszelkie zwierzęta – te sunące ulicami (krowy), drapiące się z powodu nadmiaru pcheł (psy) i znudzone wylegujące się na stertach śmieci (koty). Tylko przed małpami czujemy jeszcze resztki respektu 😉
Docieramy do kawiarni i zamawiamy najbardziej pożądane napoje – kawy. Oczekując na realizację zamówienia, podziwiamy z tarasu piękny widok, który serwuje nam ten lokal 😉
Kawa… jej jakość okazuje się być adekwatna do ceny (niskiej). Niestety nie możemy potwierdzić faktu, iż w tym lokalu można napić się dobrej czy nawet przeciętnej kawy, choć ceny obiadu wyglądały zachęcająco..
Trzeba iść poszukać dużej ilości tanich i dobrych orzeszków, które zjemy przy okazji podziwiania miasta z góry 🙂 Mijamy tybetański bazar, więc z ciekawości zaglądamy, aby zobaczyć jak to w środku wygląda.
Idąc dalej ulicą, dochodzimy do miejsca, skąd prowadzi trasa na punkt widokowy. Kolejny raz decydujemy się na pieszą wędrówkę zamiast wozić dupę kolejką linową bo wstyd 😀
Już po kilkunastu minutach spaceru, naszym oczom ukazuje się piękny widok na tą zieleńszą stronę miasta 🙂
Z samej góry widać jeszcze więcej…
Również udaje am się spojrzeć na drugą stronę miasta, nie jest już tak piękna jak ta wodna, ale jak się już tu wlazło, to warto zobaczyć „małe miasteczko” pod warstewką smogu 😉
Nasyciliśmy się już widokami, pora zejść na dół, do poniższego (darmowego!) parku, w którym trochę posiedzimy.
Przyjemnie się odpoczywa w ciszy pośród drzew, pora zjeść część zakupionych wcześniej owoców.
Ruszamy dalej, do głównej ulicy. Przed chwilą panie skończyły robić pranie w jeziorze, a ich miejsce zajęli panowie, którzy właśnie biorą kąpiel, zostawiając za sobą mnóstwo mydlin 😉
Kilkaset metrów dalej znajdujemy kolejny zacieniony park, więc korzystamy z okazji i dobieramy się do papai 😉
Smaczne owoce dodają nam energii, więc decydujemy się pójść kilkaset metrów dalej po czym zejść z głównej drogi w kierunku, jakżeby inaczej, kolejnego jeziora. Spotykamy tam pewnego stwora 😉
Dalej kończy się asfalt…
… i jest tak, jakby w pobliżu nie było miasta 😉
W takiej scenerii spędzamy kilka dłuższych chwil, cieszymy się widokami i śpiewem ptaków. Jednak trzeba wracać do hotelu, bo jesteśmy umówieni z naszym kierowcą.
Właśnie minęło dziesięć dni…
Dzisiaj kończy się nasza dziesięciodniowa podróż po Radżastanie. Trzeba podziękować naszemu kierowcy za to, że przez ten cały czas zapewniał nam bezpieczny transport, będąc przy tym nieocenionym źródłem informacji. Tutaj nasze drogi się rozchodzą, Pan Parmod wraca do swojego domu a my za kilka godzin udamy się na dworzec kolejowy, z którego odjedziemy na południe. Jeszcze tylko dziękczynna koperta i pamiątkowa fotka na koniec.
Szerokiej i bezpiecznej drogi do domu, Panie Parmod!
Ostatni odcinek
Od pracownika recepcji otrzymujemy propozycję transportu w bardzo dobrej cenie. Wcześniej się rozeznaliśmy i wychodzi, że jest ona tylko trochę korzystniejsza od tych, które udało nam się uzyskać. Wśród kierowców tuk tuków panuje jakaś zmowa cenowa i nie chcą jej obniżyć. Wiedzą, że ruch w centrum jest zamknięty, więc nie ma innej alternatywy…
My jednak postanowiliśmy zaryzykować. Rezygnujemy z hotelowej opcji, nie korzystamy również z tuk tuków czekających pod hotelem dla bogatych turystów. Przechodzimy mostkiem na drugą stronę jeziora i tam próbujemy. Kierowca pierwszego napotkanego tuk tuka, bez targowania się, daje nam cenę około 20-30% niższą. Wsiadamy i jedziemy na dworzec, który jest oddalony o 4 kilometry.
Budynek jest w remoncie a my mamy jeszcze kilkadziesiąt minut do odjazdu pociągu, więc nie pchamy się na peron.
Na dworcu jest jakaś dziwna godzina. Może to specjalna, indyjska kosmiczna strefa czasowa? Kto by się tym przejmował. Dlaczego tak jest? Wspominamy słowa Pana Parmoda – Bo to są Indie!
Zgodnie z planem, o godzinie 20:40 pociąg podjeżdża na peron. Tutaj rozpoczyna swą trasę, dlatego też nie zdążył się jeszcze spóźnić, choć wszystko jest tutaj możliwe 😉 Wsiadamy do wagonu sypialnego, odnajdujemy nasze miejsca. Przed nami 16 godzin jazdy.
Podoba mi się ta złota lektyka i pasy na jezdni. 😀👍❤