Mniej więcej w połowie drogi do pierwszego miasta na naszej radżastańskiej liście, pan kierowca zatrzymuje się w miejscu gdzie można zaliczyć kibelek. Załatwianie potrzeb jest ważne, ale wypicie czaju również… najważniejsze jest to, że możemy zjeść w zaprzyjaźnionym lokalu lub kupić sobie jakąś pamiątkę.
Z jedzenia nie korzystamy – mamy swoje orzeszki, bardzo dużo orzeszków! Jemy te orzeszki, dzielimy się nimi z czymś co przypomina wiewiórki i jest tego dużo. Nie kupujemy żadnych pamiątek… ale sikamy, bo kibelek jest za darmo 😉
Skąpiradła z Polski 😉
Nasz kierowca właśnie zdał sobie sprawę, że pierwsza podjęta przez niego próba jest zdecydowanie nieudana. Tym razem z prowizji będą nici. Może innym razem? Na pewno trzeba będzie spróbować ponownie, aby się dowiedzieć 😉 Reszta trasy minęła dość szybko, ale już w milczeniu. Z pewnością układał plan zemsty 😉
W stolicy Radżastanu
Jaipur (Dźajpur) jest ponad trzymilionową metropolią, położoną w północno-zachodnich Indiach. Zdarza się, że nazywany jest również różowym miastem – to ze względu na kolor budynków w mieście. Jeszcze nie możemy tego potwierdzić, bo ich nie widzieliśmy, ale mamy nadzieję, że na własne oczy przekonamy się jak bardzo różowe to miasto jest 😉
Po zainstalowaniu się w pokoiku stwierdzamy, że warto ruszyć tyłek. Dodatkowo młoda jeszcze godzina sprawia, że tzw. okienko kawowe (empirycznie wyznaczone na 16.30) jeszcze się nie zamknęło. Zatem idziemy zobaczyć jak wygląda nasza okolica, gdzie można napić się kawy i może kupić jakieś warzywa.
Jak powiedzieliśmy – tak też zrobiliśmy. Po minięciu kilkudziesięciu tuk – tuków zaparkowanych na poboczu (brak chodnika, bo po co to komu?) oraz kilkunastu krów (te nie były zaparkowane, wolno łaziły nawożąc okolicę), naszym oczom ukazuje się budynek na wodzie. Jest to Jal Mahal (wodny pałac), wybudowany pośrodku jeziora Man Sagar. Po ilości ludzi robiących sobie z nim zdjęcia stwierdzamy, że musi to być popularne miejsce. Dowiadujemy się także, że jakiś czas temu istniała możliwość dostania się do niego, ale obecnie można go podziwiać jedynie z łódki. My podziwiamy z promenady 😉
Jako że założeniem spaceru było znalezienie jakiejś sensownej kawy, to udajemy się we wcześniej „zaszpilkowane” miejsce na Google Maps. Na zdjęciach ta „kawiarnia” wyglądała fajnie, na żywo okazuje się, że to jakaś klitka na siłę doczepiona do stacji benzynowej, przy której nota bene zaparkowano również przeznaczone dla turystów wielbłądy…
W kafeterii są jedynie cztery stoliki, wszystkie niestety zajęte. To nie jest wielki problem, bo kawę możemy kupić w opcji na wynos. To nawet lepiej, że na wynos, bo w środku jest dość głośno.
Tak jak już wcześniej wspomniałem – żywy Hindus to głośny Hindus. Już nawet niewielkie stado Hindusów sprawia, że miernik natężenia dźwięku osiąga wartości całkiem podobne do tych, które notuje się na najlepszych zawodach car audio, a daj im jeszcze smartfona do ręki, aby zaczęli sobie wzajemnie puszczać filmiki, przekrzykiwać ciotki czy słuchać modlitw z youtube’a… 😉
Poproszę dwie duże kawy. Jedna czarna a druga z mlekiem
Nareszcie się udało! Pan przed nami zakończył składanie zamówienia dla swojej czteroosobowej rodziny + pani babci w zestawie. Wszyscy dostali to co zamówili, nie wykluczając dzieci, które zażyczyły sobie tęczowego jednorożca 😉
Gosia zamawia dwie kawy – czarną dla siebie oraz mulatkę dla mnie 😉 Proces zamawiania przebiega dość ciekawie, bo owe zamówienie odbierane jest przez cztery osoby, które ledwo mieszczą się za metrową ladą. Aby mieć pewność, że nie nastąpi pomyłka wynikająca z bariery językowej, wybór potwierdzany jest poprzez wskazanie palcem fotograficznych odpowiedników napojów. Zamówienie przyjęte i opłacone, więc pozostaje tylko czekać na realizację.
Kawa z mlekiem po kwadransie gotowa, drugiej jeszcze nie ma. Czekamy dalej… mija co najmniej dziesięć minut, a drugiej kawy dalej nie ma. Gosia upomina się o nią i dowiaduje się, że kawa będzie ale musi zapłacić! Odwracamy się na pięcie i wychodzimy z lokalu. Jedna kawa na stacji benzynowej kosztowała tyle co dwie w innym mieście, w całkiem niezłej kawiarni. Zastanawiamy sie czy gdyby podwoić ilość osób odbierających zamówienia w tym lokalu (do ośmiu), to może udało by im się tego nie spieprzyć, poprawnie naliczyć należność i zrobić odpowiednią ilość kaw? Tego już się nie dowiemy…
Nietypowa studnia
Po zjedzeniu śniadania idziemy w miejsce spotkania z naszym kierowcą. Podjeżdża dokładnie o umówionej godzinie i zaczynamy przejażdżkę po okolicy. Kierujemy się do historycznej dzielnicy o nazwie Yellow City, gdzie na pierwszy ogień idzie Panna Meena ka Kund – wybudowaną w XVII wieku studnię. Co ciekawe, stanowiła ona miejsce spotkań okolicznych mieszkańców, którzy przy okazji pływali w niej oraz pobierali wodę.
Niestety jak widać na powyższym obrazku, jest ona praktycznie pusta. Czeka na lepsze czasy – tj. porę deszczową, podczas się której napełnia.
Tuż obok studni znajduje się urokliwa świątynia Bihari Ji Temple
Zarówno studnia jak i świątynia znajdują się w otoczeniu wielu budynków mieszkalnych. Dodatkowo fakt, iż niedaleko znajduje się dość popularny Amber Fort sprawia, że niewielu turystów tu zagląda, wybierając bardziej spektakularne atrakcje.
Amber Fort
Jego budowa rozpoczęła się końcem XVI wieku a ciągła rozbudowa trwała później 150 lat. Tak na prawdę nazwa fort jest myląca, ponieważ w rzeczywistości budynek jest pałacem, który otoczony jest murami obronnymi. Całość usytuowana jest na wzgórzu co oznacza, że trzeba się wspinać po schodach lub skorzystać z małej pomocy…
My jednak mamy dwa główne powody dla których decydujemy się na schody – potrzebujemy ruchu oraz nie pochwalamy wykorzystywania słoni do zarabiania pieniędzy. Lepiej niech pozostaną w swoim naturalnym środowisku.
Po wejściu na dziedziniec naszym oczom ukazują się kolejne słonie oraz kilka produktów przemiany materii tychże wielkich stworzeń 😉
Czasem przemknie jakaś osoba, ale jak widać – w tym miejscu nie ma wielkiego tłumu…
Niestety tego samego powiedzieć nie można o schodach, które prowadzą do pałacu – wije się tu kolejka turystów… Niestety nie ma zdjęcia, bo w tym miejscu klisza się naświetliła 😉
Spory tłum oznacza mocno niekomfortowe zwiedzanie, do tego należy dołączyć fakt, że znowu cena dla cudzoziemców jest wyższa (dwanaście razy!) niż dla tubylców. Podobny kompleks fortyfikacji będzie w następnych miastach z listy, więc decydujemy że odpuszczamy stanie w kolejce za biletem i przy tym zapewne oszczędzamy sobie trochę nerwów 😉
Nahargarh Fort
Kilka kilometrów na południe znajduje się Fort Nahargarh, który zwany jest również Fortem Tygrysim. Jego budowę rozpoczęto w 1734 roku, jednak obecny kształt zawdzięcza późniejszej rozbudowie.
Pomiędzy murami znajduje się kolejna studnia ze schodami – Bawadi of Nahargarh, która podobnie jak uprzednio odwiedzona, również jest niemal pozbawiona wody.
Same mury są dość mało efektowne natomiast widok na miasto już wart zainteresowania.
Pałac wiatrów
Hawa mahal wybudowany pod koniec XVIII wieku jako część kompleksu pałacowego w sercu starego miasta. Delikatna, wręcz bajkowa budowla z różowego piaskowca miała służyć kobietom dworu maharadży do obserwowania życia miasta, bez potrzeby wychodzenia z domu (i spod kurateli mężczyzn 😉)
Świątynia małp
Przyjechaliśmy tu, żeby trochę odpocząć od ulicznego zgiełku. Świątynia znajduje się na uboczu – praktycznie można powiedzieć, że już nawet poza miastem. Niestety tutaj, podobnie jak w mieście, można spotkać takie widoki.
Ręce opadają 🙁 Myślę, że można by tu nasrać jeszcze (jest spora szansa, że ktoś to już zrobił – nie chcę sprawdzać…), a na koniec wrzucić granat i szybko uciekać…
Po dojściu do właściwej bramy, uiszczamy „dobrowolny” datek w wysokości 50 rupii za osobę i wchodzimy do środka. Idziemy kilkadziesiąt metrów na spotkanie z małpkami… przy czym Gosia przygotowuje się na terrorystyczny atak małpich bojówek na plecaki z bananami.
Zabawa w obrębie własnego gatunku jest przednia, trochę krzyku i awantur przy tym, ale ogólnie wszystko poprawnie 😉
Również międzygatunkowa interakcja przebiega prawie, że wzrocowo. Te stworzenia zapewne znają się od urodzenia, dlatego tak dobrze się ze sobą dogadują 🙂 Czasem małpki ulegają psiakom i usuwają im się na bok, ale wrogości między nimi nie widać.
Chyba dzieci każdego gatunku są ciekawskie świata i chcą go poznawać w jak największym stopniu…
… czego niestety nie można powiedzieć o dorosłych osobnikach. Jeżeli wrogość wynika z dorosłości, to ja nigdy nie będę dorosły 😉
Kiedy głód i zmęczenie dopadają
Napięty grafik zwiedzania żółtego i różowego (okazało się finalnie pomarańczowe!) miasta nas wykończył. Pan Parmod starał się ze wszystkich sił przybliżyć nam uroki rodzinnego Jaipuru i faktycznie w historycznym centrum widać czasy przepychu i świetności. Jednak burczenie w brzuchu i narastający upał dają nam w kość. Tym razem nie zrobiliśmy kanapek z kiełbasą krakowską na wynos, więc po całodniowym zwiedzaniu należy poszukać jakiegoś pokarmu. Podczas poszukiwań spotykamy kolorową ciężarówkę 😉
Samego procesu spożywania pokarmu nie ma co opisywać – ot lokalna knajpka z lokalnym jedzeniem. Smakowało! Teraz idziemy spać, bo rano jedziemy w kolejne miejsce, przeżywać kolejne przygody 😉
Na prowincję po chwilę spokoju – Pushkar
Mkniemy „autostradą” na zachód. Jest fajnie, bo ma aż trzy pasy w jedną stronę! Niestety trzeba uważać, bo skrajny lewy (ruch w Indiach jest lewostronny, taka pozostałość po Brytyjczykach) jest trochę niepewny. Nie chodzi o to, że są dziury. Nie ma mowy o dziurach tylko na lewym pasie, bo zdarzają się czasem na wszystkich trzech 😉 Kłopot z lewym pasem jest taki, że nierzadko jedzie nim ktoś pod prąd. Pytamy kierowcę o to, dlaczego tak się dzieje. Odpowiedź jest krótka: Bo to są Indie. Czyli wszystko jest jasne. Od teraz tą odpowiedź stosujemy w każdej sytuacji, w której nie możemy się doszukać jakiejkolwiek logiki. Tu na próżno szukać sensownego uzasadnienia i im szybciej sobie zdamy z tego sprawę, tym lepiej dla naszego zdrowia psychicznego 😉
Autostrada również stanowi naturalne środowisko dla naszych ulubionych stworzeń – krów. Czasem ją wykorzystują do przemieszczania się zgodnie z kierunkiem ruchu, czasem pod prąd… niespiesznie spacerują lub galopują 🙂 Jednak na podstawie dotychczasowych obserwacji można stwierdzić, że najczęściej one po prostu sobie stoją. Stoją i gapią się na auta, które nierzadko muszą hamować albo zmieniać pas ruchu. Stoi sobie, to niech stoi – stanowią integralną część scenerii, w mieście i na wsi bez wyjątku i nikt nie zastanawia się, po co i dlaczego. To jasne jak słońce, że na autostradzie pojawi się krowa. Koniec tematu 😉
Wiejskie klimaty
Po przejechaniu około 100 kilometrów „autostradą”, zjeżdżamy na boczną drogę i od teraz widoki za oknem ulegają zmianie. Droga jest węższa i bardziej kręta, duża ilość drzew, jakaś rzeczka płynie sobie leniwie pośród spalonej słońcem ziemi… Od razu w głowie pojawia się pytanie: A może by posiedzieć na takim zadupiu ze dwa dni? Co prawda nie w tym miejscu, ale po przejechaniu jeszcze jakichś około 40 kilometrów, kończymy naszą jazdę.
Pushkar to według Wikipedii około jedenastotysięczne miasto. Jak na Indie, to bardzo niewiele, ot mała wioska. Najważniejsze jest to, że do centrum nie mają wjazdu samochody, więc jest trochę mniejszy ruch na ulicach… Trochę, bo nadal mogą jeździć co sekundę skuterki i pierdzące motorki 😉
Zgodnie z naszym zwyczajem, po zrzuceniu tobołków i zainstalowaniu się w miejscu spania, idziemy zwiedzać najbliższą okolicę.
Mijamy szpital w którym stosowane są metody homeopatyczne oraz ajurweda, a wszystko to pod kontrolą rządu.
Na prawo drzwi wejściowe do świątyni. Wygląda ciekawie, ale nie dane nam jest być w niej dłużej niż 5 sekund. Dokładnie po takim czasie zostajemy wyproszeni ze wskazaniem na tabliczkę, że cudzoziemcom wstęp wzbroniony.
Szczęście nas wielkie spotkało, dziś jest ceremonia!
Kierujemy się w stronę jeziora mijając sklepiki z dosłownie wszystkim, co nie jest przydatne 😉 Co jakiś czas jesteśmy witani przez miłych panów, którzy z uśmiechem na twarzy dają nam płatki kwiatów, abyśmy zanurzyli je w wodzie podczas ekskluzywnej ceremonii, która właśnie się zaczyna. W końcu ostatni pan daje nam kolejne płatki (upomijając, abyśmy nie trzymali ich w lewej ręce) i kieruje w uliczkę: tam jest ceremonia, idźcie!
Może i ceremonia jest, ale jakoś za cicho jak na to, że coś się dzieje… No dobra, zdejmujemy tradycyjnie buty i idziemy zobaczyć co tam się wyrabia! Dopada nas dwóch gości, podobnych do mnichów, z tacami na których ułożono różne akcesoria potrzebne do „ceremonii”. Każde z nas od teraz ma swojego prywatnego guru. Siadamy na brzegu „basenu” specjalnie wybudowanego do celów religijnych, panowie robią nam kropki na czole oraz pytają skąd jesteśmy. Jak miło, że z Polski! Od teraz jesteśmy już kumplami!
Doniosła chwila
Gosia ze swoim opiekunem siedzi około 10 metrów ode mnie, po prawej. Spoglądam na nią, powtarza słowa błogosławieństwa, jest poważna bo to ważny moment gwarantujący pomyślność rodziny… W tym samym momencie mój opiekun prosi o powtarzanie za nim modlitwy, więc nie protestuję, robię to o co prosi. Przy zaurzaniu przyniesionych kwiatów, wonnych kolorowych proszków i ziaren ryżu, wymieniam imiona członków najbliższej rodziny oraz ich błogosławię. Potem kilkanaście zdań w niezrozumiałym języku (czy ja właśnie obiecałem, że oddam komuś nerkę? ;)). Każde kolejne zdanie wypowiadam coraz dokładniej, bez analizowania co one oznaczają. Nagle pojawia się kolejne zdanie do powtórzenia, tym razem w języku angielskim i po przetłumaczeniu brzmi następująco:
Opiekun: Przekażę 200 dolarów na darowiznę… (dalej już nie słyszę, bo mi się uszy zatkały ;))
Ja: Przekażę 200… nie, nie mam dolarów, więc nie przekażę…
Po czym mój zniesmaczony „przewodnik duchowy” stwierdza, że no tak, nie mam dolarów bo jestem z Europy, więc zaczyna od nowa:
Opiekun: Przekażę 200 euro na darowiznę… (cholera znowu mi się uszy zatkały!)
Ja: Przekażę 200… nie, nie mam euro, więc nie przekażę…
Opiekun „ceremonii” wyraźnie zmieszany, bo jak to nie mam euro, skoro mieszkam w Europie?!
Ja: Nie mamy euro, bo mamy swoją własną walutę!
Opiekun: No to jaka u Was jest waluta?
Ja (z wyraźnym zadowoleniem): Polish zloty!
Opiekun: Przekażę… (chwila ciszy, trwa proces przeliczania… i nastąpiło zwarcie!)
Opiekun: Przekażę 2000 rupii na darowiznę… (po powrocie do Polski się przebadam, tak często mi się uszy zatykają i przestaję słyszeć!)
Ja: Przekażę… nie wiem ile rupii przekażę, bo nie mam przy sobie pieniędzy. Muszę iść do bankomatu! ale nie teraz, bo teraz już muszę iść dalej 😉
Dobra, koniec tej farsy, podnoszę się dając przy tym znak Gosi, że kończymy imprezę i spadamy stąd. Zapewne zostajmy przeklęci, dlatego prosimy rodzinę o potwierdzenie w komentarzach, że wszytko u Was jest ok 😉
„Ceremonia” w której braliśmy udział to kolejny scam który podobno doczekał się już swojej nazwy Pushkar scam. Najpierw Cię znieczulają kwiatami, cieszysz się że nikt nic od Ciebie nie chce, tylko dać Ci kwiaty. Później zapędzają Cię nad wodę, a tam próbują wyciągnąć kasę. Tym razem się nie udało. Gosia dała 100 rupii (około 6 PLN) żeby się odczepili, choć byli raczej oburzeni – ja nie dałem bo nie miałem. Ciekawe ile osób udało im się nabrać tego dnia?
Nam reszta dnia schodzi na szwendaczce po miasteczku, wizycie na kolorowym bazarze, jedzeniu orzeszków oraz wizycie w knajpce Funky Monkey Cafe & Garden Restaurant która urządzona jest w klimacie zespołu Pink Floyd. Zamawiamy keralską kawę (tęsknimy za porządną arabiką!) oraz kokosowe lasi, które jest mistrzowskie.
Wędrówka na Sāvitri Pahār
O poranku wyruszamy na wyprawę, wietrząc przygodę która nas czeka… a nie, to znowu krowa narobiła na ulicy 😀 Po przejściu około dwóch kilometrów nadchodzi chwila, kiedy musimy podjąć decyzję o tym, w jaki sposób dostaniemy się na szczyt. Na górę wjeżdża kolej linowa, ale tej opcji nie bierzemy pod uwagę – potrzebny jest nam ruch, więc drogę pokonamy pieszo mimo wzbierającego upału…
Po pierwszej setce kamiennych schodów mijamy stado małp, odbywające jakieś „ważne” spotkanie biznesowe, które poza wrzaskami, nic nie wniesie. Kolejne małpy spotykamy po tysiącu stromych stopni 😉 Tamte biją się o banany. Co ciekawe, zdecydowanie bardziej preferują skórki z bananów niż to co w środku… 😉
Po dłuższej chwili spędzonej na podziwianiu widoków ze szczytu, schodzimy do miasteczka. Chodząc jego uliczkami, zaczepiają mnie różni Hindusi, oferując usługę golenia. Sądząc po tym jak niektórzy wyglądali, dochodzę do wniosku, że chyba coś z moim zarostem jest nie tak… 😉 Niestety jedyną opcją golenia jest brzytwa, więc dziękuję, mój wygląd ze względów sanitarnych pozostanie niezmieniony 😉
Kolejny raz włóczymy się, szukamy jedzenia, pijemy kawę i jakoś nam dzień mija. Takie było założenie, aby przez chwile było luźniej… Wieczorem wsłuchujemy się w kakofonię dźwięków – od psychodelicznego bębnienia po hity disco. Pochodzą one z kilku różnych miejsc, w których odbywają się hinduskie wesela, bo właśnie jest na nie sezon 😉
Zmiana miejsca zamieszkania
Poranek przywitał nas piękną pogodą oraz około dwudziestopięciostopniową temperaturą. W sam raz, aby gacie na dachu dosuszyły się po wczorajszym ręcznym praniu 😉
Dzięki zapobiegliwości Gosi (taka kobieta to skarb!), mieliśmy sznurek, więc można było wykonać stanowisko suszenia, poza wzrokiem ciekawskich 😉 Pakowanie i w drogę!
Z okna samochodu obserwujemy wielbłąda, który postanowił pójść na poranny spacer. Zapewne to był samodzielny, niezależny finansowo wielbłąd, bo na spacer wyprowadził się sam i nawet wiedział którą stronę jezdni wybrać!
To koniec naszego pobytu w Pushkarze, a jednocześnie koniec części pierwszej telenoweli opowiadającej o pobycie w Radżastanie. Jedziemy autostradą w kierunku południowozachodnim, nie mogąc się doczekać kiedy spotkamy pierwszą krowę 😉
Jak na chwilę obecną klątwa do nas nie dotarła😃dobrze że nie dajecie się ograbić . Życzę udanej dalszej wędrówki zdrowia i wszelkiej pomyślności ❤️❤️