Jazda pociągiem w Indiach to jedna z czynności, których koniecznie należy spróbować. Jazda pociągiem jest kompromisem pomiędzy droższym, ale znacznie szybszym samolotem a najtańszym, ale za to najwolniejszym (i najmniej pewnym) autobusem. Do pokonywania większych odległości bardzo dobrze nadaje się wagon sypialny oraz pora nocna. Można próbować wtedy pospać 😉
Wewnątrz pociągu
Po znalezieniu odpowiedniego wagonu oraz przydzielonych miejsc, rozkładamy się z plecakami. Nasza podróż odbędzie się w wagonie sypialnym klasy 2 (AC2). W tej klasie wagon jest „klimatyzowany” – co oznacza, że po prostu ma wiatraki 😉 Na szczęście temperatury na zewnątrz nie są zbyt wysokie, więc klimatyzacja będzie zbędna (tak nam się wydaje).
Wraz z nami w „przedziale” jedzie sympatyczny starszy pan, który śpi na dole pode mną, a pod Gosią kuszetka jest wolna póki co. Dopóki nie przyjdzie pora spania, dolne łóżka są złożone, tworząc siedzenia z oparciem. Około godziny 22:30 starszy pan wyraża chęć zajęcia pozycji horyzontalnej, więc uciekamy na swoje górne prycze i przygotowujemy swoje posłania. Każdy ma do dyspozycji koc, poduszkę i wielką kopertę w której znajduje się czysta pościel.
Trochę trzęsie, łóżko jest krótsze bo wzięliśmy cały dobytek na górę, aby mieć go przy sobie. Pan na dole jest doświadczony i ma ze sobą łańcuszek i kłódkę, więc swoją torbę przypina do łóżka 😉 Wcześniej krążący po pociągu sprzedawcy herbaty, kawy oraz innych przysmaków, są coraz rzadziej słyszani. Ogólnie zrobiło się tak jakby trochę ciszej w wagonie, więc wykorzystamy to i spróbujemy się zdrzemnąć.
Zamykamy przedział… Zamknięcie polega na zasunięciu zasłon, które są jedyną barierą oddzielającą nas od światła z korytarza i separującą od ciekawskich spojrzeń. Problem (nie jedyny) z Hindusami jest taki, że oni nie znają ciszy. Jestem przekonany, że gdyby nastała całkowita cisza to by oznaczało, że wszyscy wysiedli, albo nie żyją… Żywy Hindus nie potrafi być cicho. Zupełnie nie przeszkadza im, że to wagon sypialny, że środek nocy, że inni śpią. On ma ochotę pooglądać jakieś skrzeczące filmiki na telefonie (kto by się fatygował ubieraniem słuchawek!), posłuchać religijnej pieśni czy też przez dwie godziny opisywać widoki za oknem wszystkim kuzynom w trzecim pokoleniu. Niektórym nie przeszkadza również, że przez pół nocy, leżący koło ich głowy telefon, co około 5 minut odbiera jakieś wiadomości i powiadamia go radośnie dźwiękiem ustawionym na full 😉 To powoduje że musimy zakorkować uszy.
Przystanki na trasie pociągu
Co jakiś czas pociąg zatrzymuje się na większych stacjach i wsiadają / wysiadają z niego ludzie. Po chwili na wolne u nas łóżko spogląda sympatyczna, młoda Hinduska, która po chwili zostaje odepchnięta przez jakiegoś menela… poszła gdzie indziej, a on się zainstalował na łóżku pod Gosią. Nici z fajnego towarzystwa! Za chwilę przyszło jeszcze jego dwóch kumpli i tak to jesteśmy w sześć osób, w czteroosobowej zagrodzie. Ciekawe jak oni będą tam spać? Bo jak na razie we trzech siedzą na dole i gapią się na mnie, więc odwracam się do nich dupą i niech sobie patrzą 😉
Budzi mnie gorąco… spoglądam na dół, bo jestem ciekawy jak nasi „koledzy” poradzili sobie ze spaniem. Poradzili sobie w ten sposób, że dwóch śpi na pryczy, wąchając sobie wzajemnie stopy, a trzeci na podłodze. Wszyscy oczywiście na plecach, więc chrapią tak, że wszystko się trzęsie. Dodatkowo dwie nadmiarowe osoby sprawiają, że gorąco jest jak cholera! Gdzieś tam całkiem niedaleko, konsekwentnie telefon powiadamia o nowych wiadomościach, to już chyba wiadomość numer 10521 i pracujemy na rekord świata! 😉
Koniec kolejowej przejażdżki
Jesteśmy na miejscu, tylko godzina spóźnienia, więc nie jest źle! Musimy dotrzeć do naszej bazy, aby zrzucić bagaże, ogarnąć się trochę i może ze dwie godziny zdrzemnąć, bo noc w pociągu była bardzo ciężka…
Cieszę się, że mamy mały balkonik w pokoju, zasłonięte rolety, ale może za nim jakiś fajny widok jest? Zdecydowanie tak! Trzy brudne klimatyzatory, kupa kabli i krata, to widok porównywalny z tymi, które podziwiać mogą mieszkańcy pięciogwiazdkowego hotelu 😉 Nie ma jednak co narzekać, bo widoki będziemy podziwiać w innych miejscach, a tu tylko spać…
Po południu zbieramy aby trochę pozwiedzać. Wychodzimy i czekamy nie dłużej niż 5 minut. Podjeżdża dwóch chłopaków na skuterze (dwóch czy trzech na jednym to widok bardzo częsty – rekordem było 5 osób na małym motocyklu…), jeden z nich macha do nas i się uśmiecha.
„Cześć, mam na imię Babu i będę Waszym przewodnikiem” – ok, to zwiedzajmy.
Przedzieramy się przez ruchliwą ulicę, idziemy krętymi uliczkami omijając krowie placki oraz inne przeszkody. Takie widoki to norma, powoli przyzwyczajamy się do takich krajobrazów.
Jak również do specyficznego angielskiego Hindusów (oczywiście tych, którym dane było skorzystać z przywileju edukacji). Jest to niezrozumiała, koszmarnie akcentowana mieszanka hindi i angielskiego (do teraz spieramy się, co przeważa), zwana przez nas roboczo hinglish. Momentami trudno zrozumieć odpowiedzi sprzedawców, taksówkarzy czy obsługę hotelu wiec wielu słów musimy się domyślać z mimiki i kontekstu.
Zdrowa woda urody Ci doda…
Jeszcze tylko chwila i jesteśmy nad rzeką Ganges. Jest to jedna z trzech najważniejszych rzek w Indiach, rzeka Matka. W niej obmywają swe ciała, w niej piorą co się da, z niej piją wodę (bezpośrednio, również dzieci!), bo zgodnie z ich wierzeniami, ma ona oczyszczać ciało i duszę. Według badań „tylko” 30-40 tysięcy razy jest tu przekroczona norma bakterii E. coli. Od tej pory trzymamy się z daleka od brzegu, ze zgrozą obserwując niemal mistyczny kontakt mieszkańców (i pielgrzymów) z rzeką…
Babu opowiada nam o kilkudziesięciu Ghatach (schodach), które mijamy, opisuje budynki oraz ich historię. Dochodzimy do pierwszych miejsc, gdzie spalane jest m.in. drewno, które widzieliśmy wcześniej na brzegu.
„Nie rób teraz zdjęć” – mówi Babu.
Paleniska to stosy, na których spalane są ciała zmarłych. Robienie zdjęć jest niestosowne… Od naszego przewodnika dowiadujemy się, że do Varanasi przyjeżdżają ludzie z całych Indii, aby tu umrzeć i zostać spalonym, a ci co umarli w innej części kraju, są tu transportowani drogą lądową a nawet lotniczą – od śmierci do spalenia nie mija więcej niż 24 godziny, bo tylko to gwarantuje niezakłóconą wędrówkę duszy…
W zależności od wagi zmarłego, na jeden stos składa się około 300-400kg drewna. Jest to spory wydatek dla rodziny, szczególnie gdy używa się wonnego i drogiego sandałowca, dlatego nie każdego stać na ten zaszczyt – spłonąć nad świętym Gangesem i wyrwać duszę z koła Samsary – niekończącego się cyklu narodzin i śmierci. Tych którzy nie mają pieniędzy lub troskliwej rodziny, kremuje się w piecu (krematorium) lub w zupełnie innym miejscu. Ważne jest jednak, aby ich prochy trafiły do Gangesu lub innego zbiornika wodnego, bo wierzy się że wszystkie wody spływają do świętej rzeki.
Ostatnie pożegnanie
Babu prowadzi nas w pewne miejsce. Jest tu gorąco, sporo dymu. Stoimy niecałe 2 metry od jednego z płonących stosów, widzimy co dzieje się z ludzkim ciałem pod wpływem wysokiej temperatury… Pozostał gdzieś jeszcze niedopalony kawałek całunu, którym owinięte było ciało. Ma kolor biały, co oznacza, że zmarłym jest młody mężczyzna. Kobiety owijane są w całun koloru czerwonego, a starcy złotego. Spalone nie zostają zwłoki kobiet w ciąży, dzieci, osób chorych na trąd i ukąszonych przez kobrę – te owija się w materiał, obciąża i bezpośrednio wrzuca do rzeki.
Zaskoczyły nas spokojne reakcje bliskich (mężczyźni golą głowy na pożegnanie, ale nie histeryzują i nie ronią łez gdyż to również zakłóca wędrówkę duszy), brak nieprzyjemnego zapachu (ciała palą się maksymalnie kilka godzin, uprzednio usuwa się wszelkie włosy zmarłego) i całkowicie naturalne życie wplecione w ten spektakl śmierci – nad brzegiem siedzą żebracy, miedzy stosami spacerują psy, dzieci puszczają latawce, a grupa mężczyzn gra w krykieta.
Odchodzimy z tego miejsca, udajemy się na kawę i chociaż moment niezbyt odpowiedni (po tym co widzieliśmy). Babu prowadzi nas do knajpki, z której możemy podziwiać rzekę z tarasu widokowego, z tej perspektywy ghaty wyglądają bardziej malowniczo.
Czas na coś trochę innego
Po tanim, sycącym posiłku i kawie idziemy w kierunku Nepali Temple – zbudowanej w XIX wieku z drewna, terakoty oraz kamienia przez Króla Nepalu, malutkiej hinduistycznej świątyni. Jest to jedna z najstarszych świątyń w Varanasi, dedykowana bogu Shiva. Według legend założycielowi tego miasta, uważanego przez naukowców za jedno z najstarszych siedzib ludzkich na Ziemi.
Idziemy dalej przez sporej wielkości, ponure gruzowisko. Co jakiś czas wystają tylko pozostałości bogato zdobionych świątyń, ale reszta jest zburzona. Babu tłumaczy, że obecny stan jest skutkiem wyburzania domów. Z tego co udało nam się zrozumieć (tak, to wina hinglish) – cały teren w przyszłości ma być miejscem turystycznym, pozostałości świątyń odrestaurowane a miejsca po domach będą dostępne dla turystów i przeznaczonego dlań transportu. Póki co sporo tutaj maszyn budowlanych, z których w naszą stronę spoglądają zirytowani operatorzy – chyba nie powinno nas tu być…
Mijamy wąskie uliczki, zastawione straganami z pamiątkami, wieńcami kwiatów (dla celów religijnych) oraz „małą gastronomią”… Babu zaproponował, że zabierze nas do swojej rodziny i pokaże ich wyroby 😛 Idziemy wzdłuż ruchliwej uliczki. Ilość tuk tuków jest przerażająca, a jeszcze bardziej hałas który generują ich silniki i klaksony, dodatkowo nie pomaga głowa boląca od spalin, przepychający się krzyczący handlarze i orszaki pogrzebowe, zmierzające w stronę Gangesu.
W naszych głowach zaczynają się przepalać obwody 😉 Jako, że przed nami jeszcze spora odległość, nasz przewodnik łapie tuk tuka, którym z prędkością światła, docieramy do…
Tam gdzie rodzi się piękno…
Rodzinna fabryka tkanin, prowadzona przez wujka Babu oraz jego kuzynów. Tutaj możemy zobaczyć jak farbowane i tkane jest włókno jedwabne, tworząc wspaniałe tkaniny na stroje, narzuty, pościele, itp.
Na koniec idziemy na herbatę do „wujka”, Babu znika, a nam przypomina się historia dywanów z Isfahanu. Męscy członkowie klanu z zaangażowaniem prezentują nam piękne wyroby, opowiadając o kilkunastogodzinnym procesie tkania barwnych szali. Jeszcze nie wiedzą, że i tak nic nie kupimy… Nie możemy im za szybko powiedzieć, że nie chcemy nic kupić… przynajmniej nie przy pierwszej herbacie 😉
Tym razem „wujkowi” nie udało się nic sprzedać. Niestety trafiły się dwa skąpiradła z Polski, które tylko wypiły mu, skądinąd, smaczną herbatę 😉 a raczej czaj, gdyż w przeciwieństwie do angielskiej black tea, czaj jest słodką spienioną beżową miksturą, czasem dodatkowo wzmocnioną przyprawami np. kardamonem i podawaną w literatkach.
Powrót
Szaleńcza jazda kierowcy tuk tuka sprawia, że w niedługim czasie dojeżdżamy do naszej bazy z widokiem na klimatyzatory. Jest już ciemno, nie zdążyliśmy na ceremonię ognia nad Gangesem, ale to nic – odbywa się codziennie, więc nic nie straciliśmy. Trzeba położyć się wcześniej spać, bo rano mamy umówiony rejs łódką po Gangesie, a nie wiemy jeszcze że o 5 zbudzi nas nawoływanie muezina z oddalonego o kilkanaście metrów meczetu 😉
Rejs po Gangesie
Poranek wita nas sporą mgłą i wiadomością, że z podziwiania wschodu słońca będą nici – nic nie widać. Przekładamy to na popołudnie… tylko pewnie znowu nie zdążymy zobaczyć ceremonii…
Dzień minął nam bardzo szybko. Pan od łódki się spóźnia już ponad dwadzieścia minut, więc pewnym jest że nie zdążymy na ceremonię, która odbywa się punktualnie o godzinie osiemnastej. W końcu pojawia się w umówionym miejscu. Prowadzi nas uliczkami do punktu z którego zaczniemy pływanie. Trafiła się druga para, więc zgarniamy ich na pokład, nie ma sensu pływać osobno. Zmieniamy łódkę na silnikową – biedak nie będzie musiał wiosłować 😉
Zmierzch zapada, ghaty rozświetlają się milionem świateł i zaczyna się widowisko.
Bramini modlą się, dziękują za przeżyty dzień, śpiewają i bębnią – rytuał Aarti jest bardzo widowiskowy. Ciekawe doświadczenie, bo wygląda to tak, że komu pierwszemu się uda, podpływa do brzegu i cumuje łódkę – mając miejsca „w pierwszym rzędzie”. Kolejne łódki podpływają i przywiązują cumy do tych pierwszych, kolejni podpływają i tak tworzy się jedna wielka platforma pływająca. Po tej platformie później chodzą od łódki do łódki sprzedawcy herbaty, kawy oraz wszystkiego co da się zjeść / wypić. Chodzą również ludzie, którzy chcą np. dotrzeć do innych znajomych… Na zakończenie ceremonii węzły zostają poluzowane i łódki rozpływają się.
Pożegnanie z Gangesem
Trzeci dzień spędzamy na szwendaczce po Varanasi. Kolejny raz gościmy w knajpce z widokiem na Ganges i wypijamy kawy w rozmiarze XL (duży termos).
Ogólnie jakoś zabijamy czas, podśmiechując się z „uduchowionych” ludzi zachodu, którzy zostawiają majątek u astrologów i w szkołach jogi, z nadzieją na poznanie sensu życia i prawd starożytnych mędrców. My niestety nie poznamy owych prawd, bo majątku tu nie zostawiliśmy 😉
Krążymy po mieście, w poszukiwaniu owoców oraz najlepszych (i najtańszych) fistaszków, aż nastaje wieczór. O 21:54 mamy pociąg, który zabierze nas w kolejne miejsce. Kłopot w tym, że chociaż pociąg jedzie przez Varanasi, to w nim się nie zatrzymuje. Trzeba jechać do oddalonego o około 80 kilometrów miasteczka. To samo przerabia pewne starsze małżeństwo z Walii – mają wypisaną na twarzy mieszankę przerażenia i fascynacji czekającą ich podróżą. Dwoma autami jedziemy w piątkowych korkach do Chandauli, na dworzec który w rozkładzie widnieje pod nazwą „Pt. Deen Dayal Upadhyaya Junction”.
Śledząc na żywo położenie pociągu, dowiadujemy się że jest około 1.5 godziny spóźniony, więc siadamy w jakiejś lokalnej melinie na „taniej i dobrej” kawie. Strach zagląda w oczy, bo widząc stan tej knajpki i lepiące się od brudu szklanki, mamy wątpliwość czy ta kawa będzie dobra czy może pochorujemy się po niej 😉 Z perspektywy czasu można powiedzieć, że była tania, słodka i dobra 😉
Na peronie
W oczekiwaniu na pociąg udaje się zamienić kilka zdań z naszymi współtowarzyszami podróży, dzięki czemu trochę dowiedzieć się o sobie. W międzyczasie jakiś Hindus robi sobie ze mną selfie. No tak, ja jestem najlepszym obiektem do fotografowania… no chyba że chodzi o moją brodę, której nie powstydziłby się najbardziej religijny Talib 😉
Wsiadamy do pociągu. Nie było już biletów w 2 klasie, więc jedziemy pierwszą – z rozmachem i w luksusach pamiętających zeszłe stulecie. Po dwa łóżka, zamykane przedziały. Przed nami 12 godzin jazdy nocą, więc tym razem się wyśpimy 🙂
Współautorem tekstu jest Gosia, która dodała trochę od siebie 😉
❤❤❤
Powodzenia w dalszej wędrówce😘
Super tekst i zdjęcia! Indie to chyba taki kraj którego nie da się porównać z żadnym innym, taki inny świat. W kazdym razie jest na mojej „to do” liście 🙂
Dziękujemy! Dobrze wiedzieć, że komuś się to fajnie czyta, dzięki temu większa motywacja jest do pisania 🙂