Chociaż nie było łatwo, to udało nam się odnaleźć hostel. Jego wejście było ukryte głęboko, gdzieś w uliczce szerokości pozwalającej jedynie na to, aby dwie osoby mogły sie minąć, ale nic więcej 😉
Czasem te uliczki się krzyżują, więc trochę więcej miejsca jest i nawet wpada jakieś światło 😉
W hostelu dowiadujemy się że bilety do centrum to jeden z wielu wyłudzeń – tzw. scam (tutaj wyjaśnienie pojęcia). Cudowny bilet pozwalający przejść przez bramy niebios, dostępny jedynie w informacji turystycznej, która okazuje się być firmą oferującą wycieczki, ale bilecików tam brak… 😉 Chociaż byliśmy nieświadomi, nie udało im się nas w to wkręcić… Kilka lat w Krakowie oraz wrodzona podejrzliwość zrobiły swoje – nie jest łatwo przekonać nas do zbędnych wydatków 😉
W hostelu…
Nasz pokój jest mały, ciemny, chłodny i przybijający – ot taki indyjski standard 😛 Na szczęście nie planujemy tu długiego pobytu, więc nasze cierpienie nie potrwa długo. Jednak musimy się przyzwyczaić, że od teraz będzie nam towarzyszył: brak czajnika, racjonowany papier toaletowy (lub jego brak), całodobowy hałas i niedoprana pościel.
Trochę inne spojrzenie na Delhi
Obudziliśmy się, trzeba wyjść z nory i zmierzyć z rzeczywistością, może zaprzyjaźnić z jakąś krówką? 😉 Obsługa hostelu sugeruje nam wynajęcie auta z kierowcą (to ważne, ale szczegóły później), który pokaże miasto – tzw. city sightseeing. Decydujemy się, bo cena jest całkiem sensowna a skoro już tu jesteśmy to trzeba dać sobie szansę na poznanie miasta z trochę innej strony.
Jak na razie, to bardzo tęsknimy za „czystym” i „cichym” Teheranem 😉 Kolejna lekcja odbyta w szkole życia – doceniaj i dziękuj za to co masz, bo zawsze może być gorzej. Warto o tym pamiętać.
Zwiedzanie miasta
Nasz kierowca pokazał nam zupełnie inne Delhi, dzięki czemu udało się dość skutecznie zamazać koszmarne, pierwsze wrażenie 🙂
Dupsko w auto, pasów zapinać nie trzeba (bo w Indiach panują inne prawa fizyki oraz chroni Cię pole siłowe). Na pierwszy strzał poszła Brama Indii czyli 40-sto metrowy pomnik ku czci wszystkich Hindusów, poległych na wojnach.
Idąc do zaparkowanego samochodu, mijamy slumsy. Jest tu również zbiornik wodny i kilku szczęśliwców, którzy mieli dzień prania i kąpieli. Ludzie kombinują i radzą sobie jak mogą…
Lodhi Garden to nasz ratunek, mała namiastka przyrody, której tak bardzo nam brak. Wchodzimy do niego i faktycznie odczuwamy ulgę. Spora ilość drzew oraz innej zieleni i duży obszar sprawiają, że odgłosy samochodów i innych pierdziawek a przede wszystkim ich trąbienie, pozostają gdzieś w oddali…
… a nad naszymi głowami latają papugi!
Burczy nam w brzuchach, po teherańskim chlebie pozostały tylko wspomnienia. Na tyle mocne, że jeszcze czujemy jego zapach. Jednak już go nie ma. Zatem pora spróbować czegoś nowego, czegoś lokalnego. Jedziemy coś zjeść do zaproponowanej przez kierowcę „stołówki”.
Na miejscu dużo tubylców – dobrze to rokuje. Jesteśmy ostrożni, więc wybieramy coś gotowanego, świeżego, żadnej surowizny. Posiłek okazuje się bardzo smaczny, na zakończenie zajadamy się czosnkowym chlebkiem naan. Na tyle dobry, że prosimy o dokładkę. Ilość czosnku słuszna, dzięki temu żaden wampir, do końca dnia, się już nas nie czepi!
Pełne brzuchy, było smacznie i humor tak jakby lepszy, możemy odwiedzić kolejne miejsce – świątynię Sikhów. Jak to w polskim domu – przed wejściem należy ściągnąć buty. Aby nie było zbyt łatwo, mi każą buty zanieść do szatni i pobrać bloczek…
Gosia poszła gdzieś krążyć, a ja idę odzyskać buty. Podchodzę do okienka, daję bloczek i czekam… wraca pan i mówi, że nie to okienko, wskazuje inne. W innym okienku starzszy pan bierze bloczek i znika gdzieś. Wraca za 5 minut bez butów i informuje mnie, że moje buty są czyszczone, więc to potrwa jeszcze chwilę.
„Spoko, wyczyszczą mi buty z tych gówien, których mi się prawdopodobnie nie udało wczoraj ominąć. Ale ci hindusi fajni są ;)”
Minęło koło 10 minut, pan wraca bez butów, ale za to pyta jakiego koloru były…
„Czarne, firmy adidas, poniżej kostki…”
Ok, to szukają… a w środku tak na oko jest kilka tysięcy par. Chyba wrócę bez butów… Proszą mnie do środka, żebym sobie znalazł je. Nie no super, zmusili mnie do zostawienia butów, dali bloczek z numerkiem (po cholere ten numerek?), a teraz mam sobie szukać butów w tym pierdzielniku…
Na szczęście były odłożone gdzieś z boku, wyróżniały się … i nie były wcale czyszczone 😛
Wracając jeszcze do butów… Gosia próbowała wnieść swoje w ręce, aby uniknąć tłumów stojących w kolejce, niestety zamach na święte zasady Sikhów okazał się nieskuteczny i dosłownie bolesny. Sikh w tradycyjnym turbanie zaczął szturchać ją w plecy włócznią, krzycząc coś i wzywając obsługę. Na szczęście krew się nie polała, ale nie nazwalibyśmy ich najbardziej pokojowo usposobionymi – jak zwykło się ich określać.
Spadamy stąd do świątyni buddyjskiej, pokrytej swastykami… W sanskrycie svastika oznacza przynoszący szczęście, więc był to starożytny hinduski symbol pomyślności. Dopiero później słynny akwarelista postatnowił go ukraść i swoimi działaniami sprawić, że obecnie jest źle kojarzony…
Na dziś koniec, jedziemy do naszego hostelu. Już nie możemy się doczekać tego chłodu i wilgoci… 😛
Dotyk jest ważny!
Brak dotyku może być bolesny – o czym przekonała się Gosia. Niedobory należy uzupełniać, a jednym z niedoborów jest… brak sklepów „dotykowych”.
Spieszę już z wyjaśnieniem… Określenie „sklep dotykowy” nadała Gosia wszelkiej maści sklepom, w których mogła dotknąć towaru (zazwyczaj samoobsługowe) oraz zobaczyć przyklejoną cenę. Wbrew pozorom, to rzadkie zjawisko – metki ani paragonu tu nie uświadczysz 😉
Już w Iranie było tego mało, więc niedobór się kumulował. W Delhi kolejny raz w ruch poszły Mapy Google. Sklep namierzony, zdjęcia wyglądają obiecująco, więc lecimy 2 kilometry po klepisku i gównach krowich, wprost do tego obiecanego marketu, który ostatecznie okazuje się być jakimś barem bistro z dodatkiem sklepu. Na półkach orzeszki w opakowaniu 20g, ciastka, czipsy i generalnie niewiele więcej czegoś co by się do jedzenia nadawało. Do tego z trójki pracowników, nikt nie raczy podejść do kasy, aby nas obsłużyć. Odkładamy wafelki na półkę i spadamy.
Wcześniej go minęliśmy, ale teraz przykuł naszą uwagę – pan z fistaszkami prażonymi. Kupiliśmy całe kilo i przy okazji zdobyliśmy pierwsze doświadczenie w targowaniu się 😉
Stołeczne metro
Zanim wyjedziemy z miasta, przejedziemy się metrem do świątyni, do której ostatecznie nie wchodzimy ze względu na ograniczony czas i wielką kolejkę. Mimo wszystko fajnie było z góry popatrzeć na to drogowe wariactwo i przejechać miasto w towarzystwie tubylców, dla których byliśmy zdecydowanie większą atrakcją niż oni dla nas 😉
Ewakuacja
Dwa dni w Delhi to może niezbyt długo, ale dla nas wystarczająco. Właśnie idziemy na dworzec kolejowy, bo wkrótce odjeżdża nasz pociąg którym dotrzemy w pierwsze miejsce na naszej indyjskiej liście.
Wracamy w to samo miejsce, w którym wysiedliśmy z metra – tym razem już nie drogą okrężną. Znowu pan chce bilet, ale tym razem mówimy mu że nie mamy żadnego biletu i po prostu idziemy dalej 🙂
Na peronie stoi pociąg, ma chyba z 50 wagonów. Szukamy zgodnego z rezerwacją wagonu, ale znaleźć nie możemy. Okazuje się, że na wskazanym peronie stoi inny pociąg – chociaż wyświetlona informacja pokazuje co innego… Zaczepiamy dziadka-tubylca i dowiadujemy się, że za chwilę pociąg odjedzie, robiąc miejsce kolejnemu.
Podjeżdża… Chociaż jeszcze się nie zatrzymał, to dziki tłum zerwał się i biegnie… Ludzie w trakcie jazdy wsiadają do pociągu, ryzykując życiem. Niektórzy z małymi dziećmi na rękach! Indyjskie pociągi są tak oblegane, że ciężko czasem kupić bilet, więc koleje zostawiają 10% wolnych biletów, które można kupić w pociągu. Chyba właśnie widzieliśmy ludzi walczących o te 10% My skorzystaliśmy z pomocy ludzi z hostelu, dzięki czemu udało nam się zdobyć miejsca w wagonie sypialnym. Nie było to za darmo, ale bardzo ułatwiło życie 😉
Wsiadamy do naszego wagonu z miejscami do spania. Przed nami 12h jazdy nocnej, to będzie przygoda! Ciekawe ile pociąg się spóźni, zanim dotrzemy do kolejnego miejsca? 😉
Zdobywacie nowe doświadczenia, które na pewno zaowocują w dalszym życiu.Pozdrawiam😘
Indie kojarzyły mi się zawsze z pięknymi tkaninami, batikami…, nie z horrorem ulicznym. Trzymam kciuki 👍
Jedwabne wyszywane sari też tu można nabyc, za jedyne 20 tysiecy rupii 😉
I zazdroszcze I podziwiam,trzymam za was kciuki,pozdrawiam serdecznie!